Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.
—   196   —

kowicie postać rzeczy. Mazarini przestał już oddychać i nie był w stanie powtarzać modlitw, jakie odmawiał nad nim proboszcz od Świętego Mikołaja. Król począł niespokojnym krokiem mierzyć pokój, przeglądając papiery, dobyte ze szkatułki, klucza od której nikomu nie powierzał.
Adjutant powrócił po raz trzeci. Pan Mazarini począł majaczyć. Około drugiej nad ranem nie mógł już król oprzeć się znużeniu; przez całą dobę oka nie zmrużył. I wszechwładny w jego wieku sen ogarnął go i obezwładnił na całą godzinę.
Nie położył się jednak, spoczywał tylko, siedząc w fotelu. Około czwartej znów powrócił adjutant i zbudził śpiącego.
— A co tam?... — zapytał król.
— O!... drogi mój Najjaśniejszy panie, — odparł adjutant z wyrazem głębokiego politowania, złożywszy dłonie — otóż i umarł!..
Król zerwał się na równe nogi, jakby za naciśnięciem sprężyny.
— Umarł?... — wykrzyknął.
— Niestety!.. tak.
— Czy to zupełnie pewne?...
— Tak.
— Urzędowo stwierdzone?...
— Tak.
— I ogłoszone już?...
— Nie jeszcze.
— Lecz któż tobie powiedział, że kardynał umarł?...
— Pan Colbert.
— Pan Colbert?...
— Tak.
— A czy on sam pewien jest tego, co mówił?...
— Wychodził właśnie z pokoju, gdzie przez kilka minut trzymał lustro przy ustach kardynała.
Król wykrzyknął lekko:
— A gdzież jest ten pan Colbert?
— Tylko co wyszedł z pokoju Jego Eminencji.
— Dokąd?...