Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.
—   197   —

— Za mną.
— Więc on jest?...
— Tutaj Najjaśniejszy Panie, oczekuje przy drzwiach twoich, kiedy raczysz łaskawie go przyjąć.
Ludwik podbiegł ku drzwiom, otworzył je, i spostrzegł stojącego w oczekiwaniu Colberta. Dreszcz przejął króla na widok tego posągu, od stóp do głowy ubranego czarno. Colbert, skłoniwszy się głęboko, postąpił dwa kroki ku Jego królewskiej mości. Ludwik cofnął się do pokoju, dając znak Colbertowi, aby szedł za nim.
Colbert przestąpił próg, Ludwik odprawił adjutanta, który wychodząc drzwi za sobą zamknął; Colbert z miną pełną skromności pozostał przy nich.
— Jaką wieść mi przynosisz?... — odezwał się Ludwik, mocno pomieszany, czując się jakoby schwytanym na gorącym uczynku i nie będąc w możności ukryć całkowicie głębi swoich myśli.
— Że pan kardynał przeniósł się do wieczności, Najjaśniejszy panie, i że przynoszę ci ostatnie jego pożeganie.
Król zamyślił się chwilę. W ciągu tego czasu bacznie przypatrywał się Colbertowi; widocznem było, iż przyszła mu na pamięć ostatnia myśl kardynała.
— Więc to pan jesteś panem Colbert?... — zapytał.
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Wierny sługa Jego Eminencji, jak mi to sam mówił?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Powiernik niektórych jego tajemnic?...
— Wszystkich.
— Przyjaciele i słudzy nieboszczyka kardynała drogimi dla mnie pozostaną, postaram się więc, abyś pan był pomieszczony w moich biurach.
Colbert się skłonił.
— Pan jesteś biegłym w sprawach finansowych, jak mi się zdaje?...
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Pan kardynał powierzał ci zarząd swojego domu?...