— Tak, tak, na ogień podłych wyzyskiwaczy!... niech żyje Colbert!...
— Mordioux!... — krzyknął d‘Artagnan — to coś na serjo zakrawa.
Jeden z ludzi, siedzących przy kominie, podszedł z głównią w ręku.
— Oho!... — rzekł — zaczyna być gorąco.
Potem, zwracając się do towarzysza:
— Oto sygnał umówiony — i przytknął głownię płonącą do ściany.
Dom pod znakiem panny Marji stary był już bardzo i niewiele potrzebował, aby zająć się płomieniem.
W sekundę deski zatrzeszczały, ogień buchał, skry się posypały.
D‘Artagnan nic nie widział, ponieważ patrzył na plac przed siebie; naraz poczuł dym i gorąco pożaru.
— Hola!... — zawołał, odwracając się — czy tu się pali?... Czyście zwarjowali, czy wściekli się, moje zuchy?...
Obaj spojrzeli na niego zdziwieni.
— Jakto!... — zapytali — czyż nie tak było postanowione?...
— Ażeby puścić z dymem moją posiadłość?... — zawył d‘Artagnan, wyrywając głównie z ręki podpalacza i tłukąc nią o twarz jego.
Drugi pospieszył z pomocą, lecz Raul chwycił go wpół, uniósł w górę i oknem wyrzucił, podczas gdy d‘Artagnan swojego zepchnął ze schodów.
Widząc, że niema obawy pożaru, d‘Artagnan powrócił do okna.
Zamieszanie doszło do zenitu.
Krzyczano jednocześnie: pali się!... mordują!.. na stryczek!... na stos!... niech żyje Colbert! i niech żyje król!...
Skazani na śmierć, uwolnieni z rąk oprawców, coraz bliżej byli winiarni.
Menneville, na czele swej bandy, osłaniał ich, krzyczał, głośniej niż ktokolwiek:
— Gore!.. gore!... niech żyje Colbert!...
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.
— 302 —