Montalais, która przypomniała mu wieżyczkę w Blois i jasne dni pierwszej młodości, przytomność mu odjął.
— Wybacz mi, pani, nie mam i nie mogę mieć zamiaru być względem niej grubjańskim.
— Chcesz pan pomówić ze mną?... — odezwała się z dawnym swoim uśmiechem. — Chodźmy zatem gdzieindziej, gdyż tutaj moglibyśmy być podsłuchani.
— Dokąd?... — zapytał.
Spojrzała na zegar z pewnem wahaniem, nareszcie po krótkim namyśle:
— Do mnie — mówiła dalej — mamy całą godzinę do rozporządzenia.
I, lekko biegnąc jak czarodziejka, weszła do swego pokoju, a za nią Raul.
Tam, zamknąwszy drzwi i oddając płaszczyk, który miała przewieszony na ręku, swojej pokojówce:
— Chcesz się pan zobaczyć z Panem de Guiche?... — zapytała Raula.
— Tak, pani.
— Zaraz każę go tu poprosić, skoro się tylko a panem rozmówię.
— Jak pani rozkażę.
— Masz pan do mnie urazę?
Raul popatrzył na nią przez chwilę, następnie spuszczając oczy:
— Tak — odpowiedział.
— Wierzysz w to, że przyłożyłam rękę do spisku dla zerwania pomiędzy wami?
— Zerwania?... — powtórzył z goryczą. — O!... pani, niema zerwania tam, gdzie nigdy nie było miłości.
— Złudzenie — odparła Montalais. — Ludwika kochała pana.
Raul zadrżał.
— Nie miłością namiętną, wiem o tem; lecz kochała cię i powinieneś ją był zaślubić, zanim wyjechałeś do Londynu.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —