Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom III.djvu/042

Ta strona została przepisana.

By omlecik zrobiono, chcąc wybić klin klinem.
(z westchnieniem) Zjadłem... i sztukę séra... i skropiłem winem...
Napróżno, tu jak kamień; — rumianku, dla Boga!
Czas pędzi, obiad czeka, każda chwila droga,
Do tego podwieczorek Radost dzisiaj daje.
(słabym głosem) O siódméj tam być muszę... brr! jak klin tu staje.

Zofia.

Smakosz otruty, płaczcie kuchnie! płaczcie rzewnie!

Smakosz.

Przeklęty empoisonneur, nie dopiékł jej pewnie.

Zofia.

Z tém wszystkiém, mam nadzieję, że to jakoś będzie,
Że zdrowie wraz z Smakoszem do obiadu siędzie.
Teraz chodź do ogrodu!

Smakosz (żałośnie).

Pocóż do ogrodu?

Zofia.

Przejść się ze mną.

Smakosz.

Tak, ale...

Zofia.

Dla nabycia głodu.

Smakosz.

Ach! gdyby to był sposób, mieszkałbym w ogrodzie.
Ale pozwól, królowo, niech zostanę w chłodzie.