Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/018

Ta strona została skorygowana.
Jenialkiewicz.

A Matylda, co mówisz? To skarb Panie... prawda?

Dolski (obojętnie).

Skarb, w saméj rzeczy.

Jenialkiewicz.

Z nią sprawa nie tak łatwa jak się zdaje... to mały djabełek, djabełek jakem Ambroży! Ale charakter anielski... serce złote... Nie uwierzysz, ile ona dobrego czyni, ile jałmużny rozdaje... O! rzadkiéj dobroci dziewczyna.. A zuch! fiu!.. przeszłego roku wracała konno, sama od jednéj choréj staruszki... w tém, w lasku jakiś hultaj czy pijak wyskakuje z gąszczy i za cugle chwyta. Myślisz, że się zlękła? że krzyczała albo zemdlała? Wcale nie, widząc, że słowa nie pomagają, jak nie przeciągnie harapem przez łeb hultaja, aż się zatoczył... a ona w nogi... Ha, ha, ha! Rzadkiéj dobroci dziewczyna!

Dolski.

W saméj rzeczy.

Jenialkiewicz.

Ale wróćmy do twoich interesów.

Dolski.

Tak wróćmy.

Jenialkiewicz (bierze go pod rękę, wpatruje się w niego czas jakiś, potém mówi).

Pojutrze będziesz wybrany Dyrektorem w Towarzystwie kredytowém.

Dolski.

Och! Aż mi tchy zapiera, bo wiesz dobrze, kochany Panie Jenialkiewicz, że jedyném mojém ży-