Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/077

Ta strona została przepisana.

wać... ona daléj zmierza... nie jestem tu już daléj bezpieczny... Dziwnie... Panna Aniela zdawała się zawsze być mi przychylną... spoglądała nieraz na mnie.. Och spoglądała!.. A teraz kiedy spieszę z deklaracyą, kiedy ofiaruję różę w jak najprzyzwoitszym sposobie... ona róży nie przyjmuje, nie da przyjść do słowa i zostawia mnie jak na lodzie... tak jest... na lodzie... i z otwartą gębą... A Parma Matylda, która mi różnych przycinków nie szczędziła... dziś zmusza do rozmowy, sadza przed sobą jak do examinu, rozprawia o miłości, o swoich czarnych oczach... hm! To zdaje się dość jasném... piękny interes... niéma żartów. Jedna dobrze... ale dwie?! Przytém jeden zazdrości mi mojéj nieboszczki ciotki, drugi chce mi urząd zdmuchnąć... A, tego za wiele!... Nie chcę być powodem zaburzenia pod gościnnym dachem... i najlepiéj zrobię, jeśli czém prędzéj odjadę. (Odchodzi i spotyka Jenialkiewicza.)





SCENA VI.
Jenialkiewicz, Dolski (następnie) Matylda, Aniela, Karol, Leon.
(Jenialkiewicz, papiery w ręku, zwołuje głosem i gestami z prawéj i lewéj strony.)
Jenialkiewicz.

Proszę! proszę moje Panny! Panowie! proszę tu na chwilkę. (Schodzą się z różnych stron. Karol ze swojemi księgami pod ręką — Jenialkiewicz pośrodku przebiega wszystkich śledczém okiem, nareszcie p. d. m. mówi) Cóż? (milczenie) Hm? — Słuchajcie. Odjeżdżam w skutek odebranego kuryera, w bardzo waż-