Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/084

Ta strona została przepisana.
Karol.

Ja też mówię: jeżeli, wtenczas jestem na twoje usługi, że zaś masz majątek a ja nie, to mi nic nie szkodzi... nie będę na to uważał. (Przechodząc trochę w seryo.) Ale jako dobry kuzyn, radzę ci, staraj się a znajdziesz coś lepszego.

Matylda.

Nie znajdę, bo szukać nie będę. Dwa karnawały w mieście spędzone oświeciły mnie dostatecznie. Piękna młodzież, nie ma co mówić.

Leon.

O dla Boga moja Matyldo nie chciéj téż powtarzać kazań naszej staréj Jenerałowej o niemoralności tego wieku.

Matylda.

Warto powtarzać... nie do was to mówię. Ty Karolu biłeś się dobrze... ty Leonie pracujesz piórem i głową... nastąpisz kiedyś po stryjaszku jako Ambroży drugi.

Aniela.

Matyldo!

Leon (urażony).

Jesteś dzisiaj wesoła do podziwienia.

Matylda.

Patrzcie, pokażę wam exemplarz miejskiego Mirliflora. (Bierze laseczkę i lornetkę od Leona.) Najpierwéj... okienko w oku... bez tego nic... czy tylko utrzymam... otóż jest... pięknie, prawda? tu ślepota, tu zéz... niby fluxya w twarzy, tortikoli w karku... co? (Cofa się w głąb i zdejmuje kapelusz.) Przy tém wąsik w igiełkę.... pazurki jak rydelki.... pręcik w ręku....