Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VII.djvu/085

Ta strona została przepisana.

daléj na konkietę... (Przysuwa się do Anieli i niby zaleca się do niéj cicho mówiąc, p. k. m. nie odwracając się przez ramię mówi do mężczyzn.) Wy tam w czarną kupą zbici lub po kanapach rozłożeni, myślicie, że iskrzącą dowcipem prowadzę rozmowę... wcale nie, ja mówię o wielkiém błocie. Uważajcie, jak się zbliżam, nachylam, wyginam, nie jeden z was mówi pewnie: Patrz, patrz jak się podbiera... Wszak to jest uświęcony, piękny wyraz?.. A ja bliżéj, bliżéj, staram się chwycić koniec wstążki lub listek bukietu... to już niby oznaczy stosunek poufalszy... (zwracając się całkiem) Raz tylko to mi się trafiło; ale jak spojrzałam na konkieranta aż usiadł obok krzesła.

Karol.

Ech! żeś go nie przeciągnęła.

Matylda (znowu przed Anielą mówi przez ramię).

Rozumie się, że mówię po francuzku i tylko jak braknie słowa, łatam polszczyzną. Ja bliżéj... bliżéj... dama się cofa... Wy tam myślicie, że przed natarczywością sentymentu... nie, ona się odsuwa, bo mnie czuć mocno cygarem... dopiero w przedpokoju z ust wyjąłem.

Aniela.

Między nami mów co chcesz, tylko niech nikt obcy nie słyszy.

Karol.

Czemu niéma słyszeć, co warto drukować.

Aniela.

Nie nam to przeistaczać społeczeństwo.