Nie, nie, już dłużej wytrzymać nie mogę,
Ze sceny świata cofam moją nogę.
Wrócę w jeziora nadbrzeżne ukrycie,
I płakać będę, płakać całe życie,
Płakać jak żaden Bóbr nie płakał jeszcze,
Nie, że krew moją podłe piły kleszcze,
Że owoc pracy niknie moja budka,
Nie, że się dałem wystrychnąć na dudka;
Ale, żem stracił wiarę w głos sumienia,
W czystość zamiarów, w świętość poświęcenia,
Co jakby kruszec zrośnięty z opoką
Dno mego serca zaległa szeroko.
Wyrwano mi ją, z korzeniem wyrwano,
Serce zostało jedną tylko raną,
Zostało puszczą i głuchą i czarną,
Gdzie i nadziei już nie zejdzie ziarno.
O hańbo, hańbo! O zgrozo bez miary!
Dobrzy bez względu, złoczyńcy bez kary,
Hojność wygasła, niknie wszelka cnota,
Bo nikt niestety nie chce słuchać kota.
Dawniej złe w świecie często górę brało,
Było ucisku, bezprawia niemało,
Było zawiele zwierzonego sile,
Ależ i było podłości nie tyle.
Takto Lew mniemał, że jego pazury
Dają kierunek biegowi natury;