Widać było z oddali jakieś dziwne ruchy,
Szeptał słowa bez związku, wydawał jęk głuchy;
To, gdy mu się już dusza wywnętrzyła cała,
Mówił coraz to rzadziéj, aż zamilkł, jak skała.
W imię zakonu, w którym miał być pokutnikiem,
Siostry go tu sam na sam z chorą zostawiły.
Nagle spostrzega całun. Było to nad siły.
„Zapóźno, — jękł, — zapóźno;” I z grozy okrzykiem
Runął, jak stał, dokoła siejąc przerażenie.
Ludzie! Wy, co umiecie ocenić cierpienie,
Co współczujecie jękom i łzom na mogile,
Czyście kiedy myśleli, ile to katuszy
Znosi ten, co cierpieniu ulżyć pragnie z duszy,
A ręka, którą chwyta, skostniéć ma za chwilę!
Ten, co nad łożem śmierci chmurzy czoło blade,
Gdzie bladość potęguje ślad bezsennych nocy,
I okiem pałającém, czując życia zdradę,
Widzi to, co ukochał, w śmiertelnéj niemocy;
Ten, co drugiego ducha własnym duchem krzepi,
Lecz się kruszy ta gałąź, któréj się uczepi;
Co przeklina świat, życie, wszystko dookoła,
Ale sam, choć w sił pełni, przelać ich nie zdoła,
I gdy już konający wkroczy w śmierci progi,
Sam jeden, bez nadziei zostaje, bez trwogi.
Jak on chłonie te rysy w groźném odrętwieniu,
Te ramiona bezwładne, wycieńczone, suche,
Te usta, i te oczy, i to ciało kruche,
Gdzie nicość zda się jeszcze podobną cierpieniu.
Chwyta za jedną rękę — zimną puścił z dłoni.
Jeszce wątpi — w tém spojrzy, widzi na ustroni
Śmierć, jak głową porusza i palcem wskazuje
Trupa, co już nie żyje, nie myśli, nie czuje!