Strona:PL Antologia poetów obcych.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Zalewał jego umysł. Czasem bez wahania
„Tak lub nie? Ani słowa!“ rzucał mu pytania,
Nie czekał odpowiedzi — w których był ratunek,
Tak, jakby miał sumować najprostszy rachunek...

A jednak ta ofiara mogła być — człowiekiem
Karmionym od dzieciństwa gorzkiej nędzy mlekiem...
Może tam — nad kolébką nieszczęsnéj dzieciny
Nigdy serce nie biło miłości matczynéj...
Może w ciemnie sieroctwa rzucone dziecięciem
Bezwiednie to stworzenie stało się — zwierzęciem?...
Może w przepaść ciemnoty rzucone za młodu
Nie umiało się oprzéć przykréj chwili głodu?...
Może mimo zboczenia z obowiązków toru,
Nie wygasła tam w sercu iskierka honoru?...
Może ręka — co własność bezprawnie stargała
Napróżno do wrót pracy, zarobku, pukała?
Zastęp pytań tych strasznych, rozpaczny, grobowy,
Odpowiedzi chciał szybkiéj, rozwagi chwilowéj,
Tkwiła ona w głębinach człowieczéj natury
Sąd jednak musiał sądzić — według procedury!

O! Te wzniosłe teorye, szlachetne wyrazy,
Czemu w życiu codziennem są to tylko — frazy!
W księgach — pełne natchnienia, w blasku dziennym — bledną
Jakby chciały wyrazić: „To nam wszystko jedno!“