Gdy Madzia opuściła pokój Ady, już zapadał mrok, spotęgowany chmurami, z których lał się deszcz, pomieszany z topniejącym śniegiem. Na korytarzu zapalono lampy. Przy ich świetle Madzia zobaczyła zbiegającą ze schodów koleżankę, pannę Joannę, ubraną jak na bal. Miała szeleszczącą kremową suknię, z wybornie dopasowanym stanikiem, otwartym zprzodu, jak drzwi uchylone, z poza których ostrożnie wyglądał gors, podobny do listków białej róży.
— A ty gdzie, Joasiu? — zapytała Magdalena.
— Teraz do panny Żanety, a później na koncert ze znajomymi.
— Ślicznie wyglądasz, cóżto za suknia!...
Joanna uśmiechnęła się.
— Ach, Madziu — rzekła tonem łagodniejszym — zastępuje mnie panna Żaneta, ale ty jej pomożesz, prawda?
— Naturalnie.
— I jeszcze, Madziu, pożycz mi kochanko branzoletki.
— Owszem, weź ze stolika.
— A wachlarza nie dasz mi?
— Ależ weź wszystko. Wachlarz jest także w stoliku.
— Więc wezmę i twoją koronkę na głowę.
— Dobrze, jest pod stolikiem, w pudełku od kapelusza.
— Dziękuję ci, moja droga.
— Baw się dobrze. A nie widziałaś Helenki?
— Na górze niema jej, zapewne jest u siebie. Dowidzenia.
Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/060
Ta strona została uwierzytelniona.
V.
PIĘKNE PANNY.