Strona:PL Bolesław Prus - Emancypantki 01.djvu/299

Ta strona została uwierzytelniona.

Zajrzała do portmonetki i znalazła w niej około dziesięciu rubli.
— Kolej do Małkini — mówiła — stamtąd konie do Mielnickiego... Okropna rzecz... Gdyby Mielnicki nagle umarł, nie miałabym nawet za co wrócić... Jak w tej chwili nie mam dokąd wracać, ani poco...
Około dziesiątej wieczór dworzec ożywił się: zajeżdżały powozy i dorożki, do sal zaczęli napływać pasażerowie. Zdawało się pani Latter, że niektórzy z pomiędzy przybyłych przypatrują się jej, a szczególniej żandarm, który kręcił się w korytarzu, wygląda, jakgdyby kogoś szukał.
„Mnie szukają“ — pomyślała i ukryła się w sali trzeciej klasy, między najbiedniejszymi. Zdawało jej się, że lada chwilę wywoła ją ktoś po nazwisku, i prawie czuła ciężar ręki, która ją schwyci za ramię. Ale nikt nie wymienił jej nazwiska.
Obok umieściła się jakaś uboga rodzina: matka z dwuletniem dzieckiem na ręku i dziesięcioletnia dziewczynka, pilnująca sześcioletniego chłopca, który był przepasany dużą chustką przez głowę i plecy nakrzyż.
Pani Latter usunęła się im na ławce i spytała kobiety:
— Daleko pani wiezie ten drobiazg?
— Aż za Grodno jedziemy, łaskawa pani. Ja, mąż i te oto fąfle...
— Tam państwo mieszkacie?
— Gdzieżby zaś, łaskawa pani. Mieszkamy w Płockiem, a jedziemy za Grodno, bo mój ma tam zostać gajowym.
— U kogo?
— Jeszcze nie wiemy, łaskawa pani, a jedziemy, bo w domu niema co robić.
— Więc cóż poczniecie w Grodnie?
— Staniemy w jakiej austerji, dopóki mąż nie odszuka tego pana, co mu powiedział, że pod Grodnem łatwiej o miejsce, niż u nas.
Przez ten czas jej mąż, człeczyna zarośnięty jak dziad,