— A niechże cię miljon!... Uspokój się, kochana przyjaciółko... Mam tu krople, chroniące na wieczne czasy... albo lepiej, umiem jedno greckie... to jest żydo... chciałem powiedzieć łacińskie zaklęcie od cholery...
— Oj, to! to!... zaklnijże mnie, zaklnij co prędzej, bo już mi się niewiele należy — błagała majorowa.
— Hum... tego... Ha!... no więc: Terra est rotunda et globosa... Leo est generosus... Lupus est rapax et... et... Quatuor plagae coeli sunt: oriens, occidens, septentrio! — zaklinałem straszliwym głosem ciężką chorobę mojej przyjaciółki, z trudnością przypominając sobie recepty, zamieszczone w „Tirocinium linguae latinae.“
— Niech ci Bóg najwyższy da zdrowie, pułkowniku — rzekła po chwili ciągle klęcząca pacjentka. — Jak żyję nie zażywałam tak skutecznego lekarstwa.
— Więc już czujesz ulgę, majorowo?
— Jakby ręką odjął...
— Właśnie tak być powinno. A teraz idźże jejmość do łóżka, okryj się ciepło i śpij spokojnie, chociażby ci jeszcze co zagulgotało.
— Mój... mój pułkowniku... A przeprowadź mnie, serce, trochę, bo się boję sama wracać przez tyle pokojów.
W tej chwili stuknięto w klamkę.
— Ktoś idzie! — szepnęła majorowa, tuląc głowę do poduszki.
W otwartych drzwiach stanął jakiś człowiek.
— Panie, czy pan śpi? — zapytał przybyły, w którym poznałem karbowego.
— Czego chcesz?
— A bo proszę pana, ktości chodzi koło oficyny, koło rządcowskich okien... A że jak raz jego niema w domu, zatem boim się, żeby jakiego złodziejstwa nie było.
— Pod Twoją obronę uciekamy się!... — szeptała z płaczem moja towarzyszka.
Strona:PL Bolesław Prus - Kłopoty babuni.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.