— Ślicznie panią przyjmuje familja! — odezwała się Walentyna.
— I i i... ja się o to nie gniewam! Oni panowie, ja szwaczka... Sami są teraz zgryzeni, w interesach, to i nie mają ani czasu, ani sposobu, ani nawet głowy radzić innym...
Ucałowała ceglastą pannę Walentynę i wymknęła się na dziedziniec przez boczne drzwi, idąc ku swej furmance.
Wtem, z za węgła domu wybiegła naprzeciw niej Anielka. Schwyciła ją za ręce i serdecznie ucałowała, szepcząc:
— Ja zawsze będę ciocię kochać!...
Ciotka, nieprzygotowana na taką niespodziankę, zalała się łzami.
— Niech cię Bóg błogosławi, poczciwe dziecko! — rzekła. — Tyś prawdziwy aniołek...
Ale dziewczynka już uciekła, lękając się, aby jej kto nie spostrzegł.
Tegoż dnia, wieczorem, panna Walentyna pokruszyła wróblom na daszek podwójną porcją chleba. Potem rozparła się łokciami na krawędzi okna i widząc, że niema nikogo w bliskości, zanuciła fałszywie:
Kwiatki, powiedzcie jej
Cel duszy mej...
Czy tej, która swatała uczoną osobę z panem Saturninem? Niewiadomo.
Śpiew ten, podobny raczej do kaszlu, niż do wylewu uczuć miłosnych, dziwnie odbijał od reszty otoczenia. Wesoły niegdyś pan domu był dziś smutny, najweselsza z wesołych, Anielka, także smutna, śpiewała zaś — osoba, z której ust nie słyszano dotychczas nic więcej oprócz gorzkich upomnień i wymówek.
Sądzićby można, że na tym świecie radość nie ginie nigdy. Tylko, gdy w jednem sercu zaćmiewa się, w innem zapala.