Strona:PL Daudet - Nowele z czasów oblężenia Paryża.pdf/31

Ta strona została przepisana.

Generalnym sztabem wstrząsnął dreszcz uwielbienia.
Tureniusz uśpiony na lawecie jest niczem wobec tego marszałka, tak spokojnie grającego w bilard podczas samej akcyi. Tymczasem hałas wzmaga się. Z hukiem armat mieszają się salwy mitraliez i wystrzały piechoty. Jakaś mgła czerwona z czarnymi brzegami wznosi się przy końcu trawników. Cały park w głębi jest w ogniu. Przerażone pawie i bażanty krzyczą w ptaszyńcach. Konie arabskie, czując proch, niepokoją się w stajniach. Główna kwatera zaczyna się ożywiać. Depesze za depeszami... cwałem przylatują sztafety; żądają marszałka.
Ale pan marszałek jest nieprzystępny, ponieważ, jak wam mówiłem, nic nie może go oderwać od gry przed ukończeniem partyi.
— Pan grasz, kapitanie...
Lecz kapitan jakiś roztargniony. Co to znaczy jednakże być młodym! Oto traci głowę, zapomina się w grze i raz po razie robi dwie serye, które prawie zupełnie zapewniają mu wygranę. Tym razem marszałek wpadł we wściekłość. Na jego męskiej twarzy maluje się zdziwienie i niezadowolenie.
Właśnie w tej samej chwili rumak wyciągniętym kłusem wpada na dziedziniec. Jeden z adjutantów łamie zakaz i jednym skokiem wpada na ganek.
— Marszałku, marszałku!...
Trzeba było widzieć, jak został przyjętym! Sapiąc z gniewu, zaczerwieniony jak kogut, z kijem bilardowym w ręku, ukazuje się marszałek w oknie.
— Co to jest? co się stało? Czy to niema warty tutaj?
— Ależ panie marszałku!...
— Dobrze, dobrze!... natychmiast!... niech czekają na rozkaz... do stu dyabłów!...