Strona:PL De Montepin - Potworna matka.pdf/107

Ta strona została skorygowana.

— Masz słuszność — potwierdził sierżant, dotąd milczący — i ja go także poznaję... Zabito go nożem...
— Prędko!... prędko!... zanieśmy go do mieszkania... dom jego stąd o dwa kroki — zawołali posługacze.
— Chwilę jeszcze, moje dzieci! — odezwał się jeden ze strażników — przede wszystkim spisać musimy protokół, potem pójdziemy uprzedzić komisarza.
— Rozumiemy to bardzo dobrze, ale wszystko to są formalności, nic nie znaczące, a my rozumiemy jeszcze lepiej, że nie można tego biednego nieboszczyka zostawić tak wśród błota, na ulewie, a trzeba się śpieszyć, bo robota na nas czeka.
— Wnieście ciało do mnie — rzekł kupiec win — ta drobna (przysługa należy się doktorowi, który tak samo leczył ubogich, bez grosza, jak i bogatych... No, mówcie, wszak to będzie wolno?
— Można — odpowiedział jeden z policjantów — ja zostanę tutaj, gdy mój kolega pójdzie po komisarza.
Rzeczywiście drugi strażnik prędko pobiegł, gdy ciało doktora zaniesiono do tylnego pokoju za sklepem i ułożono na materacu.
— A teraz — rzekł sierżant miejski do posługaczy, wyciągając z kieszeni notatnik — moi dobrzy ludzie, w razie potrzeby, wezwie się was.
— Zawsze nas znaleźć można w halach miejskich. Ja się nazywam Piotr Claret, jestem posługaczem.
— Ja, Paweł Lorin, także posługacz.
Strażnik zapisał nazwiska.
— A gdzie mieszkacie? — dodał.
— Pod numerem dwudziestym na tej samej ulicy, obok, w tym samym domu, co biedny doktór. Pan Karol zna nas dobrze.
— Tak, tak, znam ich i ręczę za nich — zawołał kupiec win. — Uczciwi ludzie.