Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/101

Ta strona została przepisana.

— Niebezpiecznie chora?...
— O! więcej jak niebezpiecznie... życie jej rzeczywiście jakimś chyba tylko trwa cudem, którego ja, wyznaję to w pokorze, pojąć zupełnie nie mogę.... Była ona tego roku kolejno u trzech czy czterech zdrojowisk, a koledzy moi radzi byli, że unikną, pogrzebu, wysyłając ją by tu umarła.... Teraz pozostaje jej już kilka dni zaledwie. Maszyna zdezorganizowana w niej najzupełniej, nic już nie funkcyonuje w nieszczęśliwem tem ciele i mam przeświadczenia, że gdyby nie miłość macierzyńska, która przedłuża walkę między życiem a śmiercią i która poniekąd galwanizuje trupa, dusza jej od dawna już byłaby opuściła ciało.... Dowiedziałem się całej jej smutnej historyi od jednej z moich pacyentek, pochodzącej z tych samych stron co ona.... Żałoba, którą jak pan widzisz nosi, a której nie zdjęła ani na chwilę, jest żałobą po mężu, który zabitym został skutkiem wypadku przed dziesięciu czy dwunastu łaty i ta to właśnie nieuleczalna rozpacz, spowodowana tem nieszczęściem doprowadziła ją do stanu, w którym jest dzisiaj.... Otóż — to, przyznaj pan, piękny przykład, miłości małżeńskiej, wierności wspomnieniu a piękniejszy jeszcze o tyle, o ile jest rzadszym na świecie! Gdzież szukać w tym wieku kobiet, któreby strata męża kochanego wiodła do grobu jak powolna trucizna?....
Słuchając tych szczegółów Marceli ulegał niezmiernemu wzruszeniu; od chwili do chwili przesuwał ręką po czole, z którego ściekał pot zimny.
— A, — spytał drżącym głosem, skoro tylko doktór mówić przestał, — a... jakże się nazywa ta pani?...
— Nazywa się hrabina de Simeuse....
Lekarz przerwał sobie nagle:
— A! — zawołał, — ale co panu jest? Czy ci nie dobrze?... Pan upadniesz chyba? Proszę, wesprzej się na mnie... i powąchaj tego eteru....
Marceli w samej rzeczy chwiał się na nogach jak pijany, a bladość zmienionej jego twarzy była przeraźliwą.
Oparł się na ramieniu, które mu podawał doktór i niebawem zdołał owładnąć chwilową słabością.
— Dziękuję panu serdecznie, doktorze, — rzekł wówczas — już mi teraz zupełnie dobrze.... To nic... zawrót głowy tylko po prostu....
— Czy pan podlegasz napadom takiego rodzaju?
— O nie, broń Boże... nigdy w życiu.
— Trzebaby być ostrożnym... Gdybyś pan tak sam był na ulicy, wiesz pan, że byłbyś upadł na bruk z pewnością.
Rozmowa w tym przedmiocie trwała przez chwalę jeszcze między doktorem a panem de Labardè; poczem ten ostatni uwolniony wreszcie. podążył do swego mieszkania, aby się oddać1 swobodnie bolesnemu wzruszeniu, które go przejęło.
Ta umierająca i ten młodzieniec, to była żona i dziecko jego ofiary!... małżonka, którą uczynił wdową!.. syn, którego wydal na sieroctwo!...


II.
SYN KOMENDANTA.

Od tej chwili życie Marcelego miało już cel.
Nie tracąc ani jednego dnia, ani jednej godziny postarał wywiedzieć się o wszystkiem co dotyczyło pani de Simeusa i jej syna.... Dowiedział że wdo-