Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/103

Ta strona została przepisana.

— Ja! — szepnął pan Labardès i cicha tak, że go nie posłyszał doktór, — ja, który zabiłem mu ojca, będę dlań ojcem!... ja, co się stałem przyczyną śmierci jego matki, zastąpię mu matkę!
Marceli w tych słowach wyrażał najzupełniej myśl swą całą, niestety wszakże matki nie zastąpić!...


∗             ∗

Nazajutrz rano, drzwi domku, który zamieszkiwała pani de Simeuse obite były kirem, a wewnątrz trumna ustawiona na katafalku i pokryta całunem oczekiwała na chwilę, w której przyjdą ją zabrać i odnieść na miejsce wiecznego już odpocznienia.
Od czasu do czasu kilka osób pobożnych zatrzymywało się, brało w rękę kropidło zanurzone w kropielnicy u drzwi umieszczonej i rzucało kilka kropel wody święconej na zwłoki, żegnając je świętym znakiem krzyża i odchodziły, nie spostrzegłszy nawet Raula de Simeuse, który leżał na stopniach katafalka z twarzą ukrytą w kirze żałobnym.
Przybył wreszcie sędziwy kapłan, w towarzystwie zakrystyana, i żałobników; bo na prowincyi nie ma karawanów a trumnę niosą na brankardach żałobnicy w bramy cmentarza.
Raul podniósł się i ukazał twarz martwą, kamienną, sino bladą, a w niej dwoje oczu suchych i palących.
— Moje dziecię, — przemówił doń kapłan — bądź odważnym...
— Jestem nim, mój ojcze, — odpowiedział młodzieniec. — Cierpię okropnie, ale tego nikt nie zobaczy.
Kiedy żałobnicy podnosili i ustawiali na noszach trumnę, jemu ani jedna łza nie stoczyła się po twarzy. Wypłakał je wszystkie podczas nieskończenie długich godzin ubiegłej nocy.
Żałobnicy postąpili naprzód. Młodzieniec szedł za nimi. Głowa opadła mu na piersi; krok jego był jakiś automatyczny, niepewny, co chwila zdało się, że ugną się pod nim kolana.
Szedł sam jeden za trumną, nikt bowiem w miasteczku nie znał pani de Simeuse, nikt też nie pomyślał o tem, aby ją odprowadzić do ostatniego schronienia.
O jakie dwadzieścia czy trzydzieści kroków, przecież od domu żałoby jakiś mężczyzna, przybrany od stóp do głów w czarne suknie, przyłączył się do szczupłego orszaku i aż do samego kościoła szedł tuż obok Raula, o jakie dwa kroki tylko po za nim.
Człowiekiem tym, czjż potrzebujemy to dodawać! był Marceli de Labardè.
Od kościoła na cmentarz było już bardzo blisko. Marceli tę przestrzeń przebył już obok sieroty. Obok niego też uklęknął nad rozwartym grobem. I był blady, tak niemal jak Raul. widząc jak trumnę na sznurach w grób spuszczano, słysząc jak pierwszo grudy ziemi z łoskotem spadały na jej wieko....
Raul nie bez zdziwienia widział, że ten nieznajomy, ten obcy całkiem człowiek łączy się do jego boleści, że ją z nim dzieli. Wzruszył go do głębi ten niemy hołd, złożony pamięci jego matki....
Kiedy obrzęd był już skończony, kiedy ksiądz wymówił ostatnie słowa nad zawartym grobem, a sierota, przycisnąwszy czoło do świeżej mogiły, którą niebawem może stopy obojętnych zrównają z ziemią, pomodlił się długo, serdecznie, wtedy podniósł się i podszedł do pana de Labardès, co oparty o krzyż kamienny sąsiedniego grobu Stał z oczyma łez pełnemi, zwróconemi w niebo i pochwyciwszy jego rękę uścisnął ją serdecznie.
— Dzięki ci, panie, dzięki z całego serca, — przemówił, — za to coś uczynił dla nieznajomego...
Począwszy dłoń swą w dłoni młodzieńca, Marceli zadrżał całem ciałem. Przypomniał sobie, że ojciec w ostatnią śmierci godzinę ściskał tę dłoń, która mu zadała cios śmiertelny, jak ją teraz syn ujmował w uścisku.
— A! — wybiegło z ust jego w nagłem przerażeniu, — a! gdybyś tam miał ujrzeć krew!...
Ten dziwny obłęd trwał przecież tylko mgnienie oka zaledwie. Pan de Labardès przyszedł zaraz do siebie i zdołał odpowiedzieć wzruszonym głosem:
— Syn hrabiego Raula de Simeuse nie jest dla mnie nieznajomym....
— Pan znałeś mego ojca? — spytał sierota.
— Byłem jego przyjacielem... jego najlepszym przyjacielem.... Kochałem go jak zasługiwał na to, by być kochanym.... On umarł na mojem ręku....
Słuchając słów tych, młodzieniec poczuł jak głośne łkanie z serca wydziera mu się na usta; oczy jego palące a wyschłe od wielu godzin zalały się łez potokiem. Rzucił się na szyję Marcelego i wyjąknął:
— Pan kochałeś mego ojca... kochajże mnie przez miłość dla niego.... Jestem sam na świecie, sam zupełnie, opuszczony... kochaj mnie... ja tak potrzebuję, aby mnie kto kochał!....
I ukrył głowę na piersi pana de Labardès z konwulsyjnem łkaniem.


III.
DZIECIĘ PRZYBRANE.

Kiedy to pierwsze wrażenie uspokoiło się nieco, Raul podjął:
— O, panie, powiedz mi swe nazwisko... powiedz mi nazwisko przyjaciela mego ojca....
Marcelego przejęło drżenie.
Wymówić nazwisko, którego tak domagał się Raul... a może on zna już to nazwisko... może siero-