Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/122

Ta strona została przepisana.

»Mój ojciec skorzystał z tej chwili zupełnego mego onieprzytomnienia, aby się ulotnić. Kiedym podniósł głowę byłem sam już tylko z panem Génin, który wciąż uśmiechał się do mnie z wrastającą uprzejmością i który przemówił do mnie słodkawym tonem:
»— No, to i chwała Bogu, o ile mi się zdaje, młody mój przyjacielu, powróciłeś na drogę rozsądku... Wierzaj mi, że to najlepsza dla ciebie droga... zresztą twój los nie jest znów tak bardzo godnym pożałowania.... Pójdź, obejrzyj twój pokój, pewien jestem, że będziesz z niego zadowolniony....
»To co nazywał pokojem, ja nazwałbym komórką!... Była to celka dość czysto umeblowana, bez najmniejszego wszakże choćby śladu jakiegoś komfortu, do którego ja nawykłem. Jedyne jej okno, zaopatrzone w grube kraty, wychodziło na jakieś puste place. W dali widać było wiatraki.
»Z natury nie jestem hipokrytą... dziś chętnie nawet chełpię się tem, co ludzie nazywają memi występkami.... Jednakże raz zamknięty w tym klasztorze, powiedziałem sobie, że jedyna dla mnie nadzieja leży w niezmierzonej hipokryzyi,... Nie mając najmniejszej ochoty powracania na drogę cnoty, trzeba było jednak grać rolę nawróconego.... Był to jedyny, wedle mnie, sposób odzyskania wolności, a spragniony byłem tej wolności tem bardziej, że egzysteneya moja w domu pana Génin, jeśli nie była zbyt przykrą, to natomiast była całkowicie ogłupiającą. Osądź sam. Rano, skoro tylko wstałem, msza w kaplicy; przechadzka samotna w ogrodzie dwa razy tak wielkim jak twoja sala jadalna; śniadanie w refektarzu, ale u dyrektorskiego stołu, z przyjemnością, że się służy za cel spojrzeń sześćdziesięciu malcom; bezczynność lub czytanie w moim pokoju; zakaz palenia; druga przechadzka po tymże samym ogrodzie, przyprawiona na ten raz wykładem moralności, płynącym z ust pana Génin lub którego z jego nauczycieli... obiad w tychże samych warunkach, co śniadanie, wieczór spędzany u państwa Génin, naprzeciw pani dyrektorowej, ohydnie brzydkiej, malej, czterdziesto pięcioletniej kobieciny, mówiącej przy każdej sposobności o swych macierzyńskich uczuciach dla uczniów swego męża... o dzisiątej kładzenie się do łóżka w moim pokoju, na klucz z zewnątrz zamykanym!... Oto było moje życie! Było z czego zwaryować trzysta sześćdziesiąt pięć razy w ciągu roku!...
»Zdecydowałem się przeto na odgrywanie z niezmordowaną cierpliwością komedyi nawrócenia. Budowałem wszystkich mojem zachowaniem się w kaplicy.... Tkałem rozmowy moje z Géninem i jego pomocnikami aksiomatami wszelkiego rodzaju, mającemi dowodzić, że powracam do dobrych zasad i że ziarno moralności i cnoty, rzucane w duszę moją, wydaje w niej zdumiewające owoce! Zdaje mi się nawet, niech mnie dyabli wezwą! że nawet doszedłem do wylania kilku łez skruchy za dawne moje błędy i minione zdrożności!...
»Ta komedya, grana z nieporównanem mistrzostwem nie natrafiła na niedowiarków. Pan Génin wrzeszczał, że to cud, uwielbiał siebie w własnem dziele, oświadczył, że jest największym moralistą na całym świecie i wystosowywał do mego ojca buletyny, w których zwiastował mu szczęśliwą zmianę, jakiej w tak krótkim stosunkowo czasie uległem.
»W miesiąc może po moim wejściu do tego konwentu przyszli zawiadomić mnie, że pan generał hrabia de Presles przyszedł odwiedzić swego syna. To: zdało mi się być szczęśliwą wróżbą.
Ojciec mój oczekiwał na mnie w rozmównicy, wyciągnął do mnie rękę, mówił z niejaką życzliwością, wypowiedział swe zadowolnienie z powodu powodu pomyślnych wiadomości, których udzielał mu pan Génin i oficyalnie udzielił mi wiadomości, która niemniej mnie zadziwiła jak zirytowała zarazem, którą wszakże widziałem się zmuszonym przyjąć jako rzecz najnaturalniejszą i najprostszą w świecie!...
»Czy ty wiesz, jaką chwilę wybrał sobie mój oj ciec na wylanie na mnie swej surowości i zamknięcie w więzieniu jak ostatniego z łotrów?... Nie, i nie zgadłbyś tego nigdy!...
»Wiedzże tedy, iż wybrał sobie na to chwilę, w której względem mnie miał stokroć większą winę na sumieniu... w której odzierał mnie ze znacznej części majątku, na który najprawniej w świecie liczyć mogłem... w chwili nakoniec, w której matka moja miała obdarzyć go trzecim spadkobiercą, jego, ojca dziewiętnastoletniej córki i siedmnastoletniego syna!...
— Jakto! — zawołał Jerzy z łatwem do pojęcia zdumieniem, — pani hrabina de Presles?...
— Ależ tak, mój Boże! — odpowiedział Gontran. — Przed kilku miesiącami miałem perspektywę pięćdziesięciu tysięcy liwrów rocznego dochodu... dziś liczyć mogę zaledwie na jakie trzydzieści cztery lub pięć co najwyżej!... To mi dopiero wesołe!...
— Niechaj Bogu będą dzięki! — myślał w tej samej chwili Jerzy, — majątek Dianny zmniejsza się.... Kto wie czy te pomyślne nieszczęścia nie zbliży ją jej do mnie?...
»Więc udałem radość w obec tej milej zmiany losu! — ciągnął dalej Gontran. — Usiłowałem okazać się rozradowanym tym wzrostem rodziny tak nieoczekiwanym i tak mało prawdopodobnym... mówiłem wielce wymownie o mojem szczęśliwem teraz usposobieniu, o zwrocie ku dobremu i zażądałem powrotu pod dach ojcowski....
»Po tem wszystkiem co słyszał, czyż nie powinien był ojciec mój conajmniej nie odrzucić tego żądania, nieprawdaż?... Co powiesz, był nieugięty. Odpowiedział mi, że wierzy najzupełniej w szczerość moich pochwały godnych postanowień, że przecież we-