Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/138

Ta strona została przepisana.

bie zlecony ważną dyplomatyczną misyę. A potem zamiast przybyć jak zazwyczaj konno, kazał się powieźć prześlicznym odkrytym powozem, zaprzężonym w czwórkę rasowych, pięknych koni. Konie miały u grzyw pęki serizowych wstążek. Stangret przybrany był z angielska, obcisło, w aksamitnej czapeczce z złotym kutasem.
Uprząż sprowadzona z Londynu, zasługiwała na to, by zwrócić na siebie uwagę znawcy; nakoniec całość ekwipażu, doskonale dobranego we wszystkich szczegółach, byłaby bezzawodnie znalazła powodzenie na tradycyjnej przejażdżce w Longchamp.
W połowie drogi od dworu Herberta do zamku Presles, Jerzy spotkał Gontrana, który pędził galopem w stronę Tulonu.
Powóz i jeździec zatrzymali się równocześnie.
— Jakiżeś wspaniały, mój Jerzy! — zawołał młody chłopak. — Gdzież to tak jedziesz?...
— Jadę do twego ojca, — odpowiedział zagadniony.
— Wiesz co, że byłbym cię wziął za jakiego ambasadora, jadącego zawrzeć pokój między dwoma mocarstwami! Na jakąż to intencyę ten zaprząg paradny, ci stangreci w książęcej liberyi, a i ty sam w ceremonialnym stroju?...
— Na intencyę uczczenia tem waszego domu... — odparł Jerzy z uśmiechem.
— O, to nie wymieniasz właściwego powodu.... — ozwał się Gontran, pochylając się ku Prowansalczykowi, — a ten powód właściwy, ja ci go powiem! Jedziesz oświadczyć się o rękę mojej siostry.... Zdaje mi się, żem odgadnął... co?... Daję ci moje zezwolenie, a dołączę do niego błogosławieństwo, jeśli ci to może sprawić najmniejszą przyjemność!... Do widzenia, mój drogi Jerzy. Życzę powodzenia, przyszły mój szwagierku!...
I brat Dyanny, puściwszy cugle, popędził galopem z głośnym śmiechem w swoją drogę, kiedy tymczasem powóz podążył w swoją.
Generał znajdował się w tej chwili w tej olbrzymiej i wspaniałej bibliotece, którą już znamy. Kiedy kamerdyner wprowadził doń Jerzego, chodził on po niej tam i napowrót z rękoma skrzyżowanemi na piersi, z pochyloną głową, a wzrok jego miał wyraz smutku i zgnębienia, jaki go teraz nigdy nie opuszczał niemal.
Słysząc wymówione nazwisko przybyłego gościa, żywo podszedł ku wchodzącemu z wyciągniętmi do uścisku rękoma, a twarz jego chmurna na przelotną chwilę zabłysła niemal radością.
— Witaj mi, drogie moje dziecko, — przemówił, — jesteś tą osobą w świecie, którą dziś i zawsze z największą witam przyjemnością, a naturalne to całkiem, bo do mej sympatyi dla ciebie łączą się w wysokiej mierze wdzięczność i szacunek....
— Generale, — wymówił nieśmiało Jerzy, — dziś właśnie, dziś zwłaszcza szczęśliwym jestem, takiego od pana doznając przyjęcia i słysząc go tak przemawiającego do mnie...
Pomięszanie Jerzego, wzruszenie z jakiem wymówił ostatnie słowa, nie uszły bacznego oka hrabiego.
Popatrzał na młodzieńca wzrokiem pełnym dobrotliwej ciekawości i spytał go:
— Dla czegóż to dziś właśnie więcej niż kiedykolwiek, moje dzieko?...
— A! bo dziś potrzeba mi więcej niż kiedykolwiek być pewnym pańskiej życzliwości, generale, a zwłaszcza też być pewnym pańskiego szacunku, aby odnaleźć w sobie odwagę potrzebną do przystąpienia do rozmowy, którą z nim mieć pragnę.
— Cóż to masz mi do powiedzenia?
— Mam prośbę do pana, generale, a od odpowiedzi pańskiej zależy najwyższe dla mnie szczęście lub najwyższa rozpacz....
— Powinienbyś wiedzieć o tem, moje dziecko — odpowiedział generał z uśmiechem, — że jeżeli szczęście twoje zależeć ma odemnie tylko, z góry już możesz uważać się za szczęśliwego...
— A! panie hrabio — zawołał Jerzy — zanim mi dasz tę nadzieję, może szaloną, czekaj... czekaj.... aż wszystko wypowiem...
— Słucham cię — odparł starzec — i niezmiernie byłbym zdziwionym, gdyby to, co mi masz powiedzieć zmienić miało w czemkolwiek myśl, którą wypowiedziałem przed chwilą...
Młody człowiek zamyślił się na chwilę, potem rozpoczął:
— Znasz mnie dobrze, panie generale — ozwał się — i sądzisz mnie przychylnie, skoro zdołałem pozyskać twoją sympatyę i szacunek... Pozwój więc, abym cię zajął przez chwilę... Pojmiesz pan, że nie czynię tego bez uzasadnionych przyczyn... bez przyczyn ważnych. Rodzina moja, jak to pan wiesz, jest zacną, uczciwą i szanowaną od wieków, jakkolwiek nie ma szlachectwa...
— Pozwól, że ci tu przerwę — przemówił hrabia de Presles — aby raz na zawsze wypowiedzieć ci moje w tej materyi zdanie, a sądzę, że zdanie to nie wyda ci się podejrzanem, ponieważ sam z rodu należę do tak zwanych arystokratów. Naprzód tedy mieszczaństwo tego rodzaju co twoje, szanowne, zbawcze niemal, mające swe miejsce w dziejach Prowancyi, której oddało niejedną ważną przysługę, warte jest tyleż, jeśli nie więcej, co wspaniałe herbowne tarcze lub długi szereg antenatów... Dodam, że według mnie, w miejsce słów tych uświęconych zwyczajem: „szlachetny nazwiskiem i znakami,” należałoby postawić: „szlachetny nazwiskiem i sercem...” te dwie szlachetności nie powinnyby istnieć jedna bez dru-