Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/15

Ta strona została przepisana.

Ten pan mi towarzyszy... włóż na klacz jedno z mych siodeł.
— Dobrze panie.
— Mój przyjacielu, — rzekł Marceli do lokaja idącego ku stajni, — zobowiążesz mnie bardzo dodając olstry do siodła konia na którym mam jechać....
— Olstry! — powtórzył Jerzy śmiejąc się, — a to poco, mój Boże!...
— Ponieważ mam w kieszeniach dwa pistolety. A nic na świecie tak nie zawadza w jeździć, i byłbym bardzo szczęśliwy pozbyć się ich.
— Słyszałeś Dominiku?...
— Tak jest panie, Służący odszedł.
— Zresztą, — dodał Marceli, — podczas gdy — zbiegli galernicy włóczą się po świecie, zdaje mi się dość rozsądnie być uzbrojonym....
— Prawda, rzeczywiście masz pan słuszność. — Zapomniałem zupełnie o tych łotrach.... Gdybym także wziął pistolety? Co pan o tem myślisz?
— Myślę, że ta ostrożność; może stać się pożyteczną....
Jerzy namyślał się przez chwilę.
— Oh! na honor, rzekł nakoniec, porzucam ten zamiar.
— Dla czego?....
— Trzebaby dodawać olstry i do mego siodła, — a po nic należałoby wchodzić na pierwsze piętro, — nabijać pistolety. — to wszystko zrobiłoby nam zbyt wiele kłopotu, i straty czasu... — zresztą wystarczy że pan będziesz uzbrojony... — Założyłbym się chętnie o sto tysięcy przeciw jednemu, że sposobność użycia broni nie nastręczy się... — Tak jak słusznie zauważył Loustalot, który jest dość sprytny, że zbiegli galernicy, muszą być teraz bardzo daleko od Tulono, — jeżeli nawet nie są już schwytani. — Niewątpliwie ci bandyci nie są tak głupi, aby zostawać w pobliżu paszczy wilka!... A nakoniec, nigdy w życiu, jeżeliby przypadek postawił ich na naszej drodze, nie przyjdzie im do głowy tak śmieszna fantazya, żeby zaatakować ludzi jadących konno... — Możemy więc puścić się w drogę, bez najmniejszej obawy.... — Zaręczam, że cało przybędziemy do portu!...
W tej chwili odgłos podkutych kopyt końskich rozległ się po bruku dziedzińca, i lokaj Dominik ukazał się, trzymając dwa konie.
Marceli rzucił zachwycone spojrzenie na te wspaniałe rumaki, których doskonałość kształtów, ostatnie błyski zmroku pozwalały jeszcze ocenić.
Wierzchowiec Jerzego Herberta, był to koń rasy berberyjskiej czystej krwi, mlecznej białości. — Grzywa jego i ogon wyglądały jak jedwabiste kędziory pięknej kobiety. — Sieć krzyżujących się żyłek rysowała się czysto pod delikatną tkanką skóry.
Auglo-normandzka klacz przeznaczona dla Marcela, mniej może miała dystynkcyi, z jej maścią czarną i błyszczącą jak skrzydło kruka; było to jednakże zwierzę wielkiej piękności i znacznej wartości.
Porucznik pozbył się pistoletów włożywszy je do olstrów, i wskoczył na grzbiet klaczy z lekkością i dokładnością doskonałego jeźdźca.
Jerzy Herbert ze swej strony również dosiadł konia.
Oba konie przebierały w miejscu nogami niecierpliwie.
Dominik otworzył bramę i obaj młodzieńcy wyjechali z pałacu.
— Jedziemy na lewo, — rzekł Jerzy do Marcela. — Musimy jechać wzdłuż wybrzeży, aby wydostać się z miasta na przedmieście.
Pozwólmy oddalić się młodym ludziom, których odnajdziemy wkrótce, i poprosimy czytelników, aby nam towarzyszyli gdzieindziej, uprzedzając ich w każdym razie, że znajdą się w bardzo złem towarzystwie.


IV.
SZYNKOWA POD MORSKIM KRÓLIKIEM.
Croquemagot i Cocodrille.

Domy mają swą fizyonomię tak jak i ludzie! Nie bierzcie proszę tego twierdzenia za parodoks, gdyż nie znalazłbym się w kłopocie, gdyby tego zaszła potrzeba, licznemi faktami stwierdzić zupełną prawdę tego co mówię.
Ileż razy zdarzało mi się, patrząc na pewne skromne domki uśmiechnięte i tchnące tym doskonałym porządkiem, niepokalaną czystością będącą zbytkiem biednego, mówiłem sobie: — Tu, pewno mieszkają szczęśliwi!
Ile za to razy, przeciwnie, zatrzymując się przed frontem rudery o murach jakby trądem pokrytych, zawilgoconych oknach, poszarpanych gałganach rozwieszonych na sznurach najeżonych węzłami, smutnych sztandarach najwstrętniejszej nędzy: — powtarzałem sobie, że to brudne domisko, musi być jedną z tych jaskiń, w których wielka armia rozpusty i zbrodni, rekrutuje swych żołnierzy!
Po zasiągnięciu informacyi okazywało się prawic zawsze, że przypuszczenia moje były słuszne.
Przypominam sobie wybornie, że temu osiem czy dziesięć lat, dziwaczny budynek ponurej powierzchowności, położony nie daleko łomów kamieni, z lewej strony drogi prowadzącej z Paryża do Fontenay-aux-Roses, zwrócił na siebie moją uwagę.
Był to czworobok o jednem piętrze pokryty dachówkami brunatnego koloru, gdzieniegdzie poprzedziurawianemi, na dole były drzwi i dwa okna. Szarawy tynk murów łuszczył się i zieleniał miejscami; — drzwi i okiennice, zawszę zamknięte, pomalowane by-