Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/159

Ta strona została przepisana.

znikną one kompletnie i przerażam się na samą myśl o tym dniu, w którym nie będę już mógł ukryć przed Dyanną stanu ojca... Drżę naprzód skoro pomyślę o jej boleści. Ona, która posuwa do ubóstwienia, do bałwochwalstwa niemal cześć swą dla wysokiego rozumu, dla prawego sądu generała, nie będzie w stanie przyzwyczaić się bez głębokiej rozpaczy do tej myśli, że ciało przeżyło w nim ducha....
— jakże się to dzieje, że twoja żona nie spostrzega żadnego z licznych symptomatów, o których ty mówisz, tego zamierania strony duchowej w ojcu?
— A! mój Boże, dotychczas mogłem jeszcze jakoś zamaskować to przed nią. Zwracałem zawsze jej uwagę na rzadkie przebłyski przytomności jego zupełnej, zaznaczałem każdą iskierkę galwanizowanego tego ducha... Ilekroć zapada w swą bezmyślność, składam to na jakieś zamyślenie, jak ty to uczyniłeś przed chwilą, zanim cię oświeciłem pod tym względem.... Ale powtarzam ci, prędzej czy później, musi stanąć przed oczy Dyannie cała prawda, a z pewnością prawda ta przyczyni jej największej w życiu może boleści... Widzisz przeto, mój Marceli, że mam powód być smutnym i że na złe to niema lekarstwa!... — zakończył Jerzy wzdychając.
— Tak, — odpowiedział pan de Labardès, — żal mi cię....
Potem dodał cichszym głosem i jakby mimowolnie:
— Ale nie mógłbym żałować generała....
— Czemuż to? — spytał Jerzy.
— Bo pamięć go odchodzi, a ci co mogą zapomnieć są bardzo szczęśliwi!...
— Cóż ty miałbyś do zapmnienia, Marceli?...
— Niepodobna mi jest odpowiedzieć na to pytanie, mój przyjacielu... i proszę cię, abyś nie uważał mego milczenia za dowód nieufności.... Chciałbym nic nie potrzebować ukrywać przed tobą, ale tu muszę milczeć!... Tajemnica, o którą mnie pytasz, nie jest moją!
Pan de Labardès, wymówiwszy te słowa głosem cichym i smutnym, opuścił na piersi głowę i pogrążył się w bolesnem znać wspomnieniu, którego dotknął.
Jerzy nie myślał nastawać.
Uszanował przykre widocznie myśli przyjaciela i czekał sposobnej chwili do przerwania ciszy.
— Jerzy, — podjął wreszcie sam gospodarz, — nietylko z powodu słabości teścia, jak mówiłeś, masz zmartwienie... wspomniałeś coś i o Gontranie....
— Tak, — odparł Prowansalczyk. — Gontran to rana rodziny... lękam się by niebawem nie został jej hańbą i zaprawdę trzeba, aby Dyanna była tem czem jest istotnie, to jest najczystszym z wszystkich aniołów, abym jej mógł przebaczyć posiadanie takiego brata jak Gontran!...
— Jakto! — zawołał Marceli, — więc to aż tak! Wiedziałem dobrze, że Gontran jest rozrzutnikiem i rozpustnikiem... uważałem go nawet niebezpiecznym poniekąd na towarzysza dla mego przybranego syna Raula i ich stosunki tolerowałem z niemałą przykrością; ale nie sądziłem nigdy, aby jego wybryki dochodzić mogły do niehonorowych postępków.
— A jednak, — odpowiedział Jerzy, — mam to bolesne przeświadczenie, że na tem one się skończą....
— Cóż on robi? — Wiek męzki u niego dotrzymuje tych okropnych zapowiedzi, które dawało już życie młodzieniaszka... idzie on ślepo, nie powiedziałbym za swemi namiętnościami, bo wyrażenie to byłoby zbyt szlachetnem, ale za swemi występkami.... Pochłonął on w ciągu lat kilku, a Bóg wie jak i z kim, pół miliona, które mu przypadło z sukcesyi po matce... Dziś, kompletnie zrujnowany, zmuszony opuścić Paryż, aby żyć wśród nas, bo obecne dochody nie mogłyby dać mu tego zbytku, tego komfortu, bez którego obejść się się może, zaciąga on i dalej za pomocą wszelkiego rodzaju niezbyt czystych manewrów, długów co niemiara, długów, które doprawdy wyglądają często na karoteryę, na oszustwo.
— I jakże on płaci te długi, — przerwał Marceli, — jak on je płaci skoro mu nic już nie pozostało?...
— Generał i ja do dziś dnia zaspakajaliśmy naj zajzadlejszych wierzycieli.... Niewiem co nadal pan de Presles uzna za właściwe czynić, ale to wiem, że mnie sprzykrzyło się już zaspakajać długi i dopomagać tym sposobem do wszystkich tych ohydnych szaleństw memu szwagrowi.... Ten zuch jak Kleopatra połykałby stopione perły! Gdybym mu nie odmawiał jak dotąd, nadszarpnąłby nie na żarty majątek mój i Dyanny. Pojmujesz kochany mój Marceli, że wielki czas już położyć temu koniec i że przykładać ręki do podobnej rzeczy byłoby nietylko słabością, ale już podłością nawet... Ja zdecydowałem się już. Ale skoro kieszeń moja zamknie się raz przed nim, skoro Gontran skazanym zostanie na łaskę lichwiarzy, tem nieubłagańszych im są większymi oszustami, do jakichże straszliwych nieszczęsny ten ucieknie się środków, aby sobie stworzyć źródła dochodu, aby sprowadzić do swej kieszeni to złoto, które wyrzuca na wszystkie strony bez opamiętania na swe kaprysy, szaleństwa, występki?... Otóż co mnie przeraża.... Otóż co mi każe wierzyć, że hańba jest nieuniknionym udziałem mego szwagra, bo znam go dosyć, aby być pewnym, że się nie cofnie przed niczem... przed niczem... rozumiesz mnie, mój przyjacielu, skoro chodzić będzie o zaspokojenie jego rozpasanego i nienasyconego pragnienia rozpusty.... Tak, Marceli, to nadejść musi... a jakkolwiekbądź byłby zdrętwiałym wówczas umysł generała, obudzi się on pod ciosem pierwszego rozgłosu o niosła-