Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/161

Ta strona została przepisana.

jaśniejsza nad jej duszę i dla tego właśnie, że wiem to wszystko pytam siebie; — Co jej jest?...


XIX.
MARCELI I RAUL.

W rozmowie, której początek stawiliśmy przed oczy czytelnika, Marceli usiłował długo jeszcze uspokajać swego przyjaciela i zmniejszyć jego niepokój; daremna jednak była to praca.
Jerzy Herbert słuchał pociech przyjaciela, łagodnie wstrząsając głową. Wiara jego w przyszłość była zachwianą samemiż faktami. Nic w świecie nie mogło go uspokoić, ani co do osłabienia władz umysłowych pzna de Presles, ani co do postępowania Gontrana, na które nie było lekarstwa, ani wreszcie do zmiany zaszłej w usposobieniu i nawyknieniach Dyanny.
Jednakże mimo to odjeżdżając Jerzy wynosił ztąd pewną ulgę... wylał boleść swą w serce drugie, którego współczucia był pewnym. Tego też tylko spodziewał się z tego widzenia i to był cały cel jego wizyty u Marcelego.
— Niestety! — szepnął pan Labardès po raz ostatni, uścisnąwszy dłoń Jerzego, który wsiadał już do powozu, zamierzając ztąd udać się do zamku Presles, — niestety! Nie istnieje przeto ani jeden człowiek całkowicie szczęśliwy na tej ziemi! Wierzyłem w szczęście tego a myliłem się jednak! Jerzy cierpi, jak ja cierpię... ale przynajmniej przyznać się może do swego cierpienia i w jego zmartwieniach nie ma wyrzutów sumienia!
Ta ostatnia uwaga pogrążyła Marcelego w smutną zadumę, która trwała godzin kilka, tematem jej były bolesne wspomnienia własnej przeszłości a przerwała ją dopiero przybycie Raula de Simeuse.
Młody człowiek wszedł do pokoju w wysokich butach, przy ostrogach, z szpicrutą w ręku, z twarzą ożywioną przebytym widocznie dość dalekim spacerem i uścisnąwszy pana de Labardès przemówił:
— Dowiaduję się właśnie od kamerdynera, kochany ojcze, żeś życzył sobie widzieć się ze mną, gdybym był mógł przeczuć, że chcesz mówić ze mną we byłbym wcale wyjechał z rana.
Marceli popatrzał ze wzruszeniem w tę piękną twarz młodzieńczą, żywy portret ojca, która mu codzień przywodziła na pamięć popełnioną zbrodnię, równocześnie z nią przecież i expiacyę i w samymże domu zabójcy była niby widomym zakładem zesłanego z wysoka przebaczenia.
Jakim widzieliśmy Raula podczas pierwszego jego spotkania się z Marcelim w Pirenejach, takim był i teraz. Zaledwie pięć czy sześć lat ubiegło od owej chwili, a lata to pozostawiły nieznaczny zaledwie ślad swego przejścia na jego czole czystem i białem jak czoło młodej dziewczyny, a przecież jaśniejącem odwagą i szlachetnym zapałem.
Trudno bo zaprawdę było o młodzieńca równie pięknego a sympatycznego zarazem. Pierwszy rzut oka na Raula de Simeuse pociągał doń każdego.
I Gontran de Presles w wieku Raula był piękny twarzą i ciałem... ale tam znać było zawsze ten brak duchowej piękności.
Popatrzywszy tak przez chwilę na przybranego swego syna w milczeniu, Marceli odpowiedział mu wreszcie.
— W istocie, moje dziecko, chciałbym pomówić z tobą; ale nie zależało mi na tem bynajmniej czy ta rozmowa acz poważna i konieczna odbędzie się kilka godzin wcześniej lub później.
— A więc jestem na twoje rozkazy, ojcze.
— Czy nie czujesz potrzeby odpocznienia po długiej a nużącej przejażdżce konnej?
— Ani troszeczkę.
— W takim razie chodźmy do ogrodu i siądźmy sobie w cieniu klonów... będzie nam tam dobrze z sobą pogadać... Jak myślisz?...
— Myślę, że w tem jak w czem innem masz słuszność.
— Chodźmyż....
Marceli ujął pod rękę Raula, wyszedł z nim z pokoju i poprowadził go pod klomb klonów niemal stuletnich, wznoszących się w głębi ogrodu. Pod tą grupą drzew stały rozrzucone ogrodowe krzesełka.
Marceli usiadł i dał znak Raulowi, by zajął obok niego miejsce.
— Moje kochane dziecko, — ozwał się następnie, — wszakże mi ufasz, nieprawdaż?
Raul popatrzał na pana de Labardès, zdziwiony takiem pytaniem, tak bowiem rzecz ta wydawać się była powinna nie ulegającą żadnej wątpliwości, że wszelkie pytanie tego rodzaju było zbytecznem. Mimo to odpowiedział przecież:
— Tak, bez wątpienia, ufam ci, ojcze, najzupełniej, ufam bezwzględnie, ślepo, bez granic....
— Wiesz, że twoje szczęście jest pragnieniem i celem mego życia?...
— Zbyt często tego mi dałeś dowody, aby rai wolno było wątpić o tem bodaj na chwilę....
— Zachowując sobie prawo kierowania twą młodością i dając ci możność korzystania z mego drogo nabytego doświadczenia, czy kiedykolwiek, powiedz, nadużyłem mej ojcowskiej nad tobą włady, czy cię przeciążałem memi radami lub znużyłem memi uwagami?...
— Nigdy.
— A zatem, moje dziecko, gotów jesteś wysłuchać uważnie i zastanowić się nad uwagami, które, jak mi się zdaje, winienem ci dziś w własnym twym interesie przedłożyć.