Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/166

Ta strona została przepisana.

jest odemnie, uczynię wszystko, aby cię widzieć szczęśliwym.


XX.
KLUB PZREMYSŁU I SZTUKI.

Gontran, powiedzieliśmy i powtórzyli kilkakrotnie, był szulerm aż do szpiku kości. Gra więcej jeszcze niż rozpusta pochłonęła mu większą część macierzystego spadku.
Zasiadłszy do zielonego stołu i ująwszy tylko karty w rękę, Gontran tracił formalnie głowę, grał z namiętnością szaloną, przegrywał bez pamięci wszystko co miał i czego nie miał.... Byłby gotów stawić na kartę swe nazwisko, swoją duszę, swój honor, gdyby tylko znalazł Judzi, coby przystali na stawienie jakiejś sumy pieniędzy przeciw podobnej stawce.
Dom, w którym wicehrabia de Presles spędzał trzy czwarte części swego życia ku zadowolnieniu swojej namiętności, trzymał środek między klubem a tajemnym domem gry.
Położony w jednej z najpiękniejszych dzielnic miasta, urządzony z pewnym zbytkiem nosił on ostentacyjne miano: «Klubu przemysłu i sztuki.«
Pompatyczny ten i kłamliwy tytuł był rodzajem szyldu, przeznaczonym do pokrycia właściwej specyalności.
Członkowie klubu, w liczbie pięćdziesięciu do sześćdziesięciu, płacili składkę roczną dość znaczną, służącą na pokrycie kosztów, ponoszonych w interesie dobra powszechnego.
Klubiści byli po większej części młodymi ludźmi, wielce wątpliwej reputacyi.
Niektórzy należeli do rodzin szanowanych i bogatych, którym postępowaniem swem przynosili wstyd i zakałę.
Inni, a tych było daleko więcej, byli prostymi chevaliers d’industrie, znajdującymi zawsze sposób napełnienia złotem swych kieszeni, choć nie można było odgadnąć zkąd go wzięli. Nikomu nie przychodziło też na myśl pytać ich o wytłómaczenie tego niepojętego dostatku. Skoro w grze przegrali, płacili gotówką i ochotnie. Śmiesznem wydawałoby się zresztą wymagać od nich czegoś więcej.
Ażeby należeć do »Klubu przemysłu i sztuki« trzeba było przejść formalności wstępne, przyjęte we wszelkich zakładach tego rodzaju, to jest sformułować podanie pod patronatem dwóch członków. Następnie drogą skrutynium orzekano przyjęcie lub odrzucenie kandydata.
Każdy z klubistów miał prawo przedstawiania bez wszelkich formalności jednego lub dwu gości im znanych a przebywających czasowo w Tulonie i nie mających zamiaru bawić w nim tak długo, by mogli pretendować, do wpisania się na listę członków.
Kilku młodych oficerów marynarki i kilku starych kapitanów kupieckich okrętów korzystało dość chętnie zazwyczaj z tego czasowego przywileju, który im dawał łatwość przetrwonienia prędzej niż gdzieindziej pozyskanych na morzu pieniędzy.
Przypatrzmy się teraz, jak odbywały się rzeczy wewnątrz Klubu.
Przez cały dzień i przez pierwszą połowę wieczora zabawy w Klubie były spokojne, skromne, patryarchalne poniekąd.
Dzienniki, bilard, szachy, wist i boston składały się na nie.
Ale wkrótce po jedenastej wieczorem nagła następowała zmiana; spokojny Klub zamieniał się w przedsionek «piekieł« Londynu.
Drzwi zamykały się szczelnie i nie otwierały już jak dla zwykłych gości, zbrojnych w hasło umówione. Lansknecht, bakarat, gry hazardowne wszelkiego rodzaju wreszcie tronowały na wszystkich stołach i panowały tu wyłącznie a nieograniczenie. Złoto i bilety bankowe zawalały zielone stoły i co noc znaczne sumy przechodziły z rąk do rąk.
Dodać musimy, że gra zazwyczaj nie bywała tu bynajmniej uczciwą.
Nie używano wprawdzie kart podrabianych, ale niemniej wszelkie środki uchodziły, kiedy chodziło o wypróżnienie kieszeni jakiejś łatwej do oporządzenia ofiary jak taki Gontran de Presles lub ludzie dopuszczeni na mocy prostego przedstawienia do gry a nie będący członkami Klubu, ale jego czasowemi tylko gośćmi.
Wówczas, obfite libacye ponczu lub szampana poprzedzały zazwyczaj grę i ofiary przeznaczone utrącały jeśli już nie przytomność to z pewnością krew zimną zanim zasiadły do kart.
Wobec przeciwników tak rozbrojonych, zwycięztwo było z góry pewnem.
Dodać tu trzeba jeszcze, że odkąd ostatnie strzępy fortuny zniknęły po sztuce złota w rękach chciwych wiecznie rabusiów, Gontran de Presles nie liczył się już do ofiar.
Któryś ze starych poetów postawił za zasadę ten dwuwiersz, który z czasem przeszedł w przysłowie:

Poczyna się rolą oszukanego,
Kończy rolą oszusta!...

Wicehrabia de Presles nie zatrzymał się na tej stromej pochyłości, na której dość postawić krok pierwszy, by się zsunąć do dna.
Stawszy się teraz wspólnikiem najbezczelniejszych flibustierów Klubu, których łączyła pomiędzy sobą frank-masonerya nieprawości, dzielił on z tymi nowymi rycerzami lansknechta piórka, wydarte ufnym gołębiom, których zła ich gwiazda i nikczemne popędy zagnały w to jastrzębie gniazdo.