Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/167

Ta strona została przepisana.

Tam przeto zaszedł już ten nieszczęsny człowiek, ostatni a niegodny potomek szlachetnego rodu.
Niestety! wicehrabia de Presles miał zejść niżej jeszcze!...
Pewnego dnia, na dwa czy trzy tygodnie przed rozmową, Marcelego de Labardès z Raulem, którą przytoczyliśmy powyżej, Gontran przybył do Klubu około czwartej po południu.
Młody ten jeszcze człowiek zmienił się bardzo; jakkolwiek miał ledwie rok trzydziesty trzeci, twarz jago zwiędła przedwcześnie nosiła fatalne znamiona, co zdradzają dzikie, nieokiełznane namiętności a przedewszystkiem bezsenne noce, przetrawione u zielonego stołu.
Włosy jego jasne, pośród których tu i owdzie już przebłyskała siwizna, tak były przerzedzone, że na szczycie głowy tworzyła się już zupełna łysina. Powieki zaczerwienione były i nabrzmiałe, zmarszczki W kształcie łap gęsich zarysowywały się w kątach ocen, kurczowy, nerwowy ruch podnosił bezustannie kąciki ust. policzki wklęsłe, zapadłe, zapalały się plamami wypiekłego rumieńca.
Broda gęsta, długa stanowiła oprawę tej zniszczonej, spustoszonej namiętnością twarzy, ale jeszcze — mimo wszystkie te stygmata — pięknej.
Strój młodego człowieka nie utracił nic ze swej dawnej poprawności. Gontran zachował miłość własną w dwu tylko rzeczach jeszcze: w elegancyi swego ubioru i czystości rasy kani, których dosiadał.
Konie były częścią stajen ojcowskich i ojciec też bez wszelkich trudności płacił za niego rachunki krawcom. Tym przeto sposobem wicehrabia mógł zaspokajać dowolnie ostatnie swe próżności.
Pięciu czy sześciu młodych ludzi, palących i rozciągniętych na sofach w małym saloniku, powitało go demonstracyjnie i z wielkim zapałem.
Młodzieńcy ci należeli po większej części do rodzin kupieckich, niezmiernie radzi też byli, że mogą poszczycić się przyjaźnią i paufałemi stosunkami z tak wielkim panem jak wicehrabia.
Wiedzieli też zresztą, że w niedalekiej prawdopodobnie przyszłości Gontran przez śmierć ojca, stanie się posiadaczem drugiego znakomitego majątku, który równie łatwo przyjdzie mu wydrzeć jak poprzedni. To też obecnie na konto owej przyszłości raczyli, ile się dało, przyszłego spadkobiercę, by tem lepiej potem módz sięgnąć po jakąś część oczekiwanego spadku.
Gontran brał wszystkie te demonstracye za gotówkę i wierzył ślepo w bezgraniczną dla siebie sympatyę i przywiązanie niesłychane wszystkich tych łotrów, którzy stanowili dwór jego.
— I cóż, panowie, — spytał, odwzajemniwszy uściśnienia rąk, zapalając cygaro i rzucając się na kozetkę, — przez dwa dni tu nie byłem, cóż słychać nowego w klubie i w poczciwem miasteczku Tulonie?...
— Rzecz wielce dla nas zajmującą, — odpowiedział jeden z młodych ludzi.
— Cóż to za rzecz?
— Przybycie jakiegoś dystyngowanego podróżnego, którego Simonie ma nam przyprowadzić dziś wieczorem....
— Któż to jest ten podróżny?
— Paryżanin.
— Który się nazywa?
— Baron de Polart.
— Po cóż on tu przyjechał do Tulonu?
— Ma tu spędzić tylko dni kilka, w przejeździe do Afryki.
— Do Afryki? Więc to wojskowy, ten baron?
— Bynajmniej. Jak się zdaje jest to spekulant i otrzymał od rządu olbrzymie koncesye gruntów w Algieryi.
— Pyszna rzecz! — Ale cóż nas obchodzi ten jegomość i jego koncesye?
— Obchodzi nas i bardzo... baron Polart jest graczem.
— Niebardzo mi, przyznaję, chodzi o wygranie od niego tych ziem.
— Bez wątwienia, kochany wicehrabio, ale może i nie pogniewałbyś się, gdybyś od niego wygrał trochę banknotów, lub gdyby wielkie jego rulony złota przeszły do ciebie.
— A czyż je ma?
— Sporo.
— Zkądże to wiadomo?...
— Jak najłatwiejszym w świecie sposobem. Simonis był w biurze banku Rieux, Chotel et Comp., kiedy pan Polart przyszedł po wypłacenie listu kredytowego na sto tysięcy franków....
— Sto tysięcy franków! — zawołał Gontran.
— A tak, mój Boże, a Simonis twierdzi, że nie był to bynajmniej jedyny przekaz w jego pugilaresie, że przeciwnie pugilares Paryżanina napchany jest papierkami takiejże samej wartości...
— A! do dyabła!
— Czy zaczynasz uważać, wicehrabio, że ta rzecz jest interesującą dla nas?....
— Tak, tak, mieliście słuszność, moi przyjaciele i jeśli można tylko, nie powinniśmy dopuścić, aby ten ładny i okrągły grosik wyszedł z Tulonu. Dyabli nam po afrykańskich koloniach, dyabli po kolonizacyi Algieru! Jestem Francuz i mój kraj przedewszystkiem!...
— Brawo, wicehrabio! — przy wtórzyła mładzież z głośnym śmiechem, — otóż to mi dobrze powiedziane!
Gontran podjął:
— Ale Simonis nie znał tego pana.... Jakże więc zrobi, aby nam go przyprowadzić?...