Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/21

Ta strona została przepisana.

— Mam nadzieję, że to nie o mnie panu chodzi, panie komisarzu?
— Nazywasz się Jakób Beru? — rzekł komisarz.
— Do usług pana komisarza, jeżeli mógłbym w czem być mu pomocnym....
— W różnych epokach byłeś kilkakrotnie sądzony i karany?
— Takie to moje nieszczęście, panie komisarzu, gdyż zawsze byłam karany niesprawiedliwie, zawsze na skutek zeznań, składanych przeciwko mnie przez moich wrogów....
— Używasz jak najgorszej sławy....
— Mój Boże! o kimże źle nie mówią na tym świecie? — Złośliwe języki pozwalają sobie spotwarzać mnie całem sercem, ponieważ jestem biedny, i bardzo mi trudno dać sobie radę w interesach.... — Jednakże nic nikomu nie jestem dłużny.... Czy oskarżają mnie o coś, panie komiarzu?
— Oskarżają cię, że przechowujesz skradzione rzeczy, że jesteś bankierem galer, i masz zawsze gotową kryjówkę dla zbiegłych galerników, twych klijentów, w razie ucieczki.
Jakób Béru, przezwany Croquemagot, — wzniósł oczy i ręce ku niebu, przybrał postać zgryzioną, i przygotowywał się zbić piorunującą repliką to kłailiwe oskarżenie, rzucone przeciwko niemu; — lecz nie miał da to czasu.
Komisarz mówił dalej:
— Ponieważ zatem, pięciu galerników zbiegło dziś rano, przychodzę z rozkazem dokonania poszukiwać zwiedzenia całego domu, w którym spodziewam się znaleść tych, których szukam.
— Szukaj panie komisarzu, — odrzekł Croquemagot, z doskonałą pewnością siebie; — szukaj, badaj, śledź... poszukiwania pańskie będą dowodem mej niewinności!... Dom mój do pana należy, każ go pan zburzyć, jeżeli chcesz, ponieważ i tym razem jeszcze jestem ofiarą potwarzy.... — Z biednym człowiekiem jak ja, wszystko wolno, — wszystko jest dobrze!!
Komisarz nie uważał za stosowne podnosić tego, co ostatnie słowa szynkarza zawierały w sobie ubliżającego dla sprawiedliwości.
— Kto są ci ludzie? — zapytał, wskazując na sześciu majtków.
Ci ostatni powstali i wymienili swe nazwiska bez najmniejszego wahania.
Według ich zeznania, obcy byli w tym kraju i należeli do załogi statku z Nantes nazwiskiem Quibron, wynajętego przez spekulanta pana Hennequiu. Statek ten udaje się z wyprawą afrykańską, biorąc ładunek wszelkiego rodzaju, cennych win, — zapasy te oddane być mają do rozporządzenia oficerów armii francuzkiej pod namiotami restauracji, mającej się urządzić na brzegu afrykańskim, zaraz po wylądowaniu.
Na sześciu znurzanych kapeluszach majtków słowo Quiberon świeciło złotemi literami.
Komisarz znalazł w zupełności naturalnemi i prawdopobnemi odpowiedzi tych dzielnych marynarzy, niepotrzebująch wcale zajmować się reputacją, mniej lub więcej dobrą szynkarzy, u których wydają swą gażę. — Przestał więc zajmować się niemi.
Podczas gdy badał ich tak pobieżnie, trzech agentów i dwóch żandarmów, weszło po schodach, a raczej po drabinie prowadzącej na strych.