Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/23

Ta strona została przepisana.

Szynkarz wyszedł, i powrócił po chwili z butelką wódki i pięciu kubkami, włożonemi jeden w drugi.
Zbiegowie wyciągnęli — ręce, aby pochwycić za kubki.... Croquemagot ponalewał je, i jednym haustem wypróżnione zostały, z wojskową dokładnością.
— A teraz, — odezwał się do Cocodrilla, ten z galerników, który zdawał się największy wywierać wpływ na swych towarzyszy, jaki zwykle na galerach daje sława zbrodni, — pogadajmy trochę o pięknych i dobrych interesach, o których już wspominałeś... — Czy masz cośkolwiek gotowego zaproponować nam natychmiast?... Uprzedzam cię, ze nie chcemy tracić ani sekundy.... Ręce nasze i nogi zardzewiały, chcielibyśmy je odświeżyć, jak najprędzej....
— Kiedy tak, — odpowiedział wesoło Cocodrille, nic nam nie przeszkodzi zrobić, na wszelki przypadek, małą przechadzkę po okolicy dzisiejszej jeszcze nocy, — choćbyśmy mieli powrócić z próżnemi rękami... a na jutro mam przygotowane dwie operacye, prawdziwie złote....
— Nie chwalisz się, co! Cocodrille?
— Tak mało się chwalę i operacye te są tak piękne, że sami nawet będziecie zadziwieni!!...
— O cóż więc chodzi?... powiedz.
— Powiadam wam, że coś przepysznego.... Słuchajcie zresztą, zobaczycie....
Wtedy pomiędzy Cocodrillem i galernikami rozpoczęła się przerażająca rozmowa, w którą na teraz nie wtajemniczamy czytelników, — dowiedzą się bo wiem aż nadto wcześnie o jej rezultatach.
Powiedzmy tylko, że w tym menstrualnym dyalogu, gdzie każde słowo wyobrażało pchnięcie nożem, dwa domy wymienione były ze dwadzieścia razy przez Cocodrilla: willa Labardès i willa Salbert.


VI.
ZASADZKA.

Porzućmy nikczemnych gości szynkowni Croquemagots, i poleczmy się z Jerzym i Marcelem, których pozostawiliśmy kłusujących razem, drogą prowadzący zarówno do willi barona de Labardès jak i do bastydy młodego, bogatego prowansalczyka.
W chwili kiedy dwaj jeźdcy wyjechali z miasta noc zapadła, — noc tem głębsza, że księżyc był w pierwszej kwadrze i wielkie czarne chmury okrywały niebo, niedozwalając blademu promieniu gwiazd oświecić ziemię.
Kiedy młodzi ludzie minęli ostatnią miejską latarnię przedmieścia, ciemność zdawała się tak głęboką, że nie mogli nawet rozróżnić swych rąk trzymających cugle, a tembardziej, drogi po której konie ich stąpały.
— Nie zajmuj się pan wcale swoją wierzchówką, — rzekł Jerzy do Marcela, — puść jej cugle na szyję, i zdaj się na nią.... W ciemności zarówno jak i podczas białego dnia, zna ona najmniejsze zakręty drogi, i mogę pana zapewnić, że nie potrzebujesz się obawiać żadnego fałszywego kroku....
Po kilku minutach oczy podróżnych przywykły o tyle do ciemności, że poczęli wyraźnie rozróżniać, rysujące się na niebie czarne sylwetki drzew, któremi droga z obu stron była wysadzoną. Droga ta ciągnęła się prosto przed nimi, jak gdyby szarawa wstęga. Morze ryczało z lewej strony, gdyż wiatr, bardzo silny wiejący w stronę lądu, zerwał się przed wieczorem i wrzucał na skały wybrzeża fale krótkie i urywane.
Pomiędzy młodymi ludźmi wieku Jerzego i Marcela, obu dobrze wychowanymi, à szczególniej gdy jeden oddał drugiemu usługę, zażyłość i przyjaźń rozwija się zwolna, poufałość za to zawiązuje się prawie natychmiast.
Po kwadransie jazdy, porucznik i prowansalczyk byli z sobą na jak najlepszej w świecie stopie.... Jerzy wypytywał Marcela, nie myśląc, żeby dopuszczał się niedyskrecyi, a Marcel odpowiadał chętnie na pytania swego towarzysza.
— Jakimże to sposobem, stało się kochany de Labardès, — zapytał Jerzy, że poraz pierwszy przyjeżdżasz do naszej pięknej Prowâncyi, bedącej kolebką twej familii?... — Jeżelibyś uczynił, to co byłoby całkiem naturalnem, to jest odwiedził kilka razy stryja, miałbym przyjemność poznać cię o wiele wcześniej...
— Niewątpliwie, — odrzekł Marcel, — często pragnąłem przyjechać tu, lecz okoliczności nie pozwalały.... — Z początku kolegium, później szkoła wojskowa, a nakoniec pułk, cały czas mi zabierały.... — Oprócz tego — dodał młody człowiek, — były jeszcze innego rodzaju przeszkody, które zwalczyć dość było trudno. — Z Normandyi, gdzie mieszka mój ojciec, daleko jest do Prowancyi... podróż drogo kosztują, a familia moja jest biedną....
— Biedną!? — powtórzył Jerzy z zadziwieniem.
— Być może, — odrzekł Martel, — niewłaściwego wyrazu. — Dzięki Bogu, mój ojciec nie potrzebuje żadnych znosić prywacyi, ani też do nikogo żądać pomocy... — Nie jest więc biednym w literalnem tego słowa znaczeniu; — lecz zapewnienie mu dobrego bytu możebnem jest tylko dzięki jaknajściślejszej oszczędności. — Nauki moje drogo kosztowały... — trzeba było myśleć jednocześnie o zaspokojeniu potrzeb matki i siostry. — Wobec takiego stanu rzeczy, każden niepotrzebny wydatek, byłby prawdziwem szaleństwem....
— Zkądże pochodzi ta różnica majątków między braćmi?... — Twój ojciec, jak mówisz, skromne tylko może prowadzić życie, a stryj uchodzi za czło-