Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/25

Ta strona została przepisana.

ści, — przerwał Jerzy, — pozwól mi to powiedzieć... — Trzej oficerowie, o których wspominałem, nie wątp, ża tak samo włożą swe mundury kampanii.... — Nie opieraj się więc na tak śmiesznym pretekście, aby mi odmówić!! — Zresztą jeżeli ci chodzi koniecznie o to, aby kokietować ubraniem, jak gdybyś miał paradować przed tuzinem ładnych kobiet, ofiaruję ci jeden z moich fraków, który będzie niezawodnie dobrze leżał ponieważ jesteśmy jednego wzrostu... — Ostatni zarzut obalony... — jesteś więc, zgoda?...
— Zgoda....
— Przyrzekasz?...
— Przyrzekam.
— Mój kochany de Labardès, jesteś nadzwyczaj miłym człowiekiem, i stanowczo pojadę odwiedzieć cię w Afryce....
— Biorę cię za słowo, a jeśli obciąłbyś zapomnieć, przypomnę ci....
— Nie będziesz potrzebował....
Jerzy Herbert, mówiąc te ostatnie słowa, zatrzymał konia.
Marcel machinalnie, ścisnął cugle swojego.
— A teraz, — rzekł Prowansalczyk, — pozostaje mi tylko życzyć ci dobrej nocy i do widzenia, do jutra....
— Więc! tutaj się rozstajemy?... — zawołał Marceli...
— Tak! wszak widzisz, że tu droga się załamuje.
— Widzę, ale niepewnie...
— Ja jadę na lewo i za dwadzieścia minut będę w mej willi.... Ty pojedziesz dalej na prawo, i po kwadransie drogi ujrzysz z lewej strony długi mur i kratę żelazną bramy.... — Brama ta prowadzi do domu stryja... — Niepodobna się omylić, gdyż willa Labaidds zupełnie jest odosobnioną...
— Ale, a twoja klacz?
— Moja klacz przenocuje w stajni barona.
— Jakżesz ją jutro odesłać?
— Nie potrzebujesz jej odsyłać.... Odprowadzisz mi ją sam, przyjeżdżając wieczorem.
— Biedne zwierzę, z trudnością pogodzi się z zielonem zielskiem, o kiórem wspominałeś, mówiąc o podjezdku mego stryja.
— A sam, będziesz zmuszony zadowolnić się kawałkiem suchego chleba, i cieniutkim plasterkiem zimnego mięsa. — nie spodziewaj się niczego więcej, — rzekł Jerzy śmiejąc się. — Klacz uczyni tak jak ty, wynagrodzi sobie na wieczerzy.
— A więc, ponieważ usuwasz tak łatwo wszelkie trudności, do widzenia, do jutra... — rzekł porucznik.
— Do widzenia!... — powtórzył Prowansalczyk. Dwaj młodzi ludzie zamienili serdeczny uścisk ręki, jak gdyby znali się od lat dziesięciu, i rozjechali w przeciwne strony.
— Śmieszna rzecz to życie! — myślał Marcel. — Ten ktoby mi dziś rano powiedział, że wieczorem będę miał przyjaciela w okolicach Tulonu, bardzo by mnie zadziwił!!...
— Wyborny chłopiec, ten młody oficer!... —.mówił sobie jednocześnie Jerzy. — Ten stary sknera baron Antides, powinien pospieszyć się z pozostawieniem mu swego majątku, synowiec przynajmniej po trafi używać go....
Prowansalczyk zaledwie ujechał sto kroków, kiedy nagle zdawało mu się, że szarawe jakieś cienie powstają, aby mu zagrodzić drogę.
— Tam do dyabła! szepnął, — co to ma znaczyć?...
I w tej samej chwili krzyknął rozkazującym głosem:
— Z drogi, ktokolwiek bądź jesteście:! I zebrawszy cugle, spiął konia ostrogami; — lecz w chwili, kiedy szlachetne zwierze posłuszne swemu panu, wniosło się do skoku, cztery ręce schwyciły go za cugle, i Okuta gałka sękatego kije, ze straszną siłą zadała mu cios w sam środek czoła.
Koń zarżał z boleści i padł na ziemię, aby się już więcej nie podnieść.
— Na pomoc!! — krzyknął młody człowiek z siłą, jaką daje rozpacz, — do mnie!... do mnie!...
Poczem stoczył się na ziemię jakby bez czucia obok trupa swego wierzchowca.
Ostatnie rżenie konia, — wołanie o ratunek Jerzego Marcel posłyszał.
— Zbrodnia!! — Oh! mój Boże, abym tylko me przybył za późno!!...
Zawróciwszy w miejscu klacz, całą drżącą na odgłos ostatniej skargi towarzysza, zebrał cugle i spiął ją ostrogami.
Waleczne zwierzę rzuciło się naprzód i pędziło jak uragan....
Marcel, obie ręce zagłębił w olstry — wyjął pistolety, — odwiódł kurki, — wziął jeden z nich w zęby, aby lewą ręką trzymać cuglami klacz, która zaczęła ponosić, i przybył mniej aniżeli w ciągu minuty, na scenę dramatu krótkiego, lecz straszliwego, bo odgrywającego się w ciemnościach.
Nagle klacz stanęła w miejscu... drżała i parskała gwałtownie, — przednie jej kopyta dotknęły ciała konia leżącego w poprzek drogi.
Marcel posłyszał przerażone głosy szepczące;
— Rzecz skończona!... uciekaj kto może!...
W tej samej chwili cienie, zaledwie dające się rozróżnić, przebiegły koło niego...
Zmierzył na los i wystrzelił. Błysk prochu pokazał mu sześciu uciekających ludzi. — Jeden z nich w chwili gdy przeskakiwał rów przydrożny, ciężko upadł na wznak.
Kula porucznika przeszyła mu ciało. — Inni poczęli biedź prędzej.