Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/28

Ta strona została przepisana.

już tylko jest czterech! Jednakże zdaje mi się, że widziałem ich sześciu czy nawet siedmiu, podczas błyskawicy mego wystrzału...
— Ci panowie mają zapewne przyjaciół w święcie... — odrzekł Jerzy, śmiejąc się.
— Cóż to takiego błyszczy tam na ziemi koło trupa galernika? — zapytał młody oficer.
Prowansalczyk nie mógł powstrzymać się od radosnego wykrzyku.
— To cud! — zawołał. — To moja szpicruta wpadła w ręce tego bandyty. Stanowi to jedną więcej przysługę, prócz wszystkich innych, które już tobie zawdzięczam... Czyż będę wstanie kiedykolwiek odpłacić ci? Pragnę tego z całego serca, lecz szczerze mówiąc, nie mogę mieć nadziei...
Nie dając Marceolwi czasu na odpowiedź, Jerzy zwrócił się do służących. zapytał:
— Ta łąka z lewej strony drogi należy do mnie, nieprawdaż?...
— Tak jest panie, — odpowiedziało kilka głosów.
— A więc: jutro o wschodzie słońca jeden z was tu przyjdzie z ogrodnikami i każę im wykopać dół, w którym pogrzebany będzie biedny Dżali wraz z siodłem i musztukiem. Szlachetne zwierzę zasłużyło na honorowy pogrzeb. Pozostawiam sprawiedliwości zabranie ciała galernika. Napiszę jutro parę słów do prokuratora królewskiego, Józef wsiądzie na konia i odwiezie mój list do Tulonu.
Zaraz po wydaniu tych rozkazów kawalkada ruszyła znowu w pochód, wkrótce minęła miejsce, w którem droga się rozdzielała i Marcel ujrzał z lewej strony początek długiego muru w bardzo złym stanie, w wielu miejscach nawpół zawalony. Pęki cierni, zapełniające wyłomy, miały za zadanie odgrywać rolę muru, pozorną tylko stawiając przeszkodę.
— Jedziemy teraz wzdłuż własności twego stryja, — rzekł Prowansalczyk do porucznika.
— Domyśliłem się tego — odpowiedział ten ostatni z uśmiechem, wskazując gestem chwiejące się i popękane mury. Poczem dodał: — Czy dom mieszkalny jest w takim samym stanie zniszczenia?
— Nie mogę odpowiedzieć ci ściśle na to pytania, ponieważ nigdy nie przestąpiłem bramy will — ale sądzę, że utrzymanie wnętrza domu musi również wiele zostawiać do życzenia. Zresztą przybywamy już i będziesz mógł sam osądzić własnemi oczami.
W tej chwili Jerzy i Marcel znaleźli się naprzeciw wysokiej i szerokiej bramy żelaznej, w stylu Ludwika XV, z żłobkowanemi pilustrami.
Zardzewiały łańcuch wisiał na jednym z pilustrów z prawej strony.... Łańcuch ten, wprawiony w ruch przez jednego z lokal, spowodował prawdziwe jęki rozbitego dzwonu.
— Ah! — zawołał śmiejąc się Jerzy — co za ponure dźwięki!! — Możnaby sądzić, że stoimy przy wrotach jednego z tych złowrogich zamczysków, których zwykłemi gośćmi są bandyci i duchy, jakich opisy spotykamy na każdej stronnicy romansów Anny Radcliffe... — Jęki tego dzwonu zaalarmowały zapewnie wszystkich puszczyków całej okolicy....
— Żądam od nich jedynie, aby przebudziły służącego mego stryja — jeżeli naprawdę już śpi, — odpowiedział Marcel.
Upłynęło parę minut.
Nic nie oznajmiało, żeby posłyszano odgłos dzwonu, i nie spieszono się wyjść na przyjęcie gości.
Jerzy dał znak i lokaj jego zadzwonił poraz drugi, daleko mocniej i dłużej aniżeli za pierwszym razem.
Druga ta próba również się nie powiodła, jak pierwsza.
— Istotnie, — rzekł Marcel, chyba są głusi!
— Bah! odrzekł Jerzy, — wszak znasz przysłowie: Najbardziej głusi są ci, którzy słyszeć, nie chcą! Dokonamy trzeciej sumacyi a jeżeli i ta pozostanie bez natychmiastowego rezultatu, odwrócimy się tyłem do tego niegościnnego domu.... — pojedziesz na noc do mnie, stryjaszek dopiero jutro mieć będzie szczęście uściskać swego synowca.
Lecz w tej samej chwili, kiedy dwon począł się poruszać poraz ostatni, słabe światełko zabłysło w dali z drugiej stony kraty.
— Nadchodzą — rzekł Marcel.
— Zaczynam wierzyć, — odrzekł Prowansalczyk.
Istotnie światło zbliżało się zwolna i chociaż z widocznem wahaniem, zbliżało się jednak ciągle. Wkrótce można było dostrzedz małego staruszka na pól ubranego, trzymającego w jednem ręku latarnię, w drugiem odwieczny karabin, zapewnie już nie zdatny do użytku.
Małym tym staruszkiem był Jakób, majordomus barona.