Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/35

Ta strona została przepisana.

Porucznik podszedł do klaczy, którą Hieronim oprowadzał po dziedzińcu; biedne zwierzę, na bardzo chudej tego dnia paszy będące.
Siadł na siodło i pojechał pod eskortą dwóch służących, z których jeden był to Dominik, kamerdyner Jerzego, pozostawiony przez niego wczoraj w Tulonie.
Pierwsze pytanie Marcela było:
— Pan Herbert nie cierpiał dziś na ranę?
— Nie, panie, — odpowiedział służący... — Dzięki panu i dzięki Bogu, rana mego pana dziś rano była tak nieznaczącą... że wstawszy, miał się tak jak zwykle....
— A prócz tego, jakie są wiadomości?... Czy zbiegli galernicy zostali schwytani?
— Niestety! nie. Mieliśmy niedawne w willi pana prokuratora królewskiego przybyłego dla dopełnienia autopsyi ciała łotra, którego pan zabił tak w porę, i dla przyjęcia zeznania od pana mego w tej sprawie.... Jest bardzo zaniepokojony... jak się zdaje, wszelkie poszukiwania żadarmeryi, wszelkie obławy chłopstwa nie doprowadziły absolutnie do niczego... Nie zadziwiłoby mnie, żeby ta banda szatanów nowego nieszczęścia nie stała się powodem dzisiejszej nocy....
— Spodziewajmy się, że nie... — rzekł Marcel.
— Tak jest panie, można spodziewać się... lecz z takimi bandytami, gorszemi od wściekłych wilków, trzeba się zawsze obawiać....
Jeźdcy minęli miejsce, w którym droga się rozchodziła.
Od tej chwili, mnóstwo eleganckich powozów, familijnych londans, uroczystych poczwórnych koczów lekkich odkrytych koczyków, przejeżdżało około nich, kłusem tęgich koni, w tym samym co oni kierunku.
W powozach tych dojrzeć było można przy świetle pochodni, młode i ładne kobiety w balowych toaletach. Pod fałdami białych burnusów i różowych mantyli odgadywało się nagie ramiona. Kolczyki, kolje i kolce z dyamentów rzucały blade ognie w ciemności, przypominając luciole, szukające się w krzakach przy drodze.
Marcelemu nie jednokrotnie w życiu dawało się słyszeć określenie kolacyi młodych łudzi: kolacya z kobietami.
Przez kilka chwil sądził, że te piękne i postrojone osoby, należały do świata dwuznacznego, łatwych cnót z Tulonu, udających się na wieczór do Jerzego. Lecz widok tarcz herbowych, majestatycznie rozpościerających się na portyerach każdego prawie z powozów, wywiódł go z błędu.
Widocznie, te powozy zawierały osoby, należące do najwyższej arystokracyi prowansalskiej.
— Cóż to znaczy — zapytał Dominika, — czy to jest jakiś hal tej nocy w okolicy?...
— Tak jest panie, jak zwykle co rok. w tej porze, wielki bal w blizkości od nas.
— U kogóż? — U państwa margrabiostwa de Salbert, których willa, jedna z najpiękniejszych w okolicy, znajduje się o kwadrans drogi od naszego domu.... Park willi Salbert graniczy z morem naszych ogrodów....
— Któż to taki ten pan margrabia de Salbert?
— Jest to wielki pan, bardzo bogaty; utrzymują, że posiada przeszło trzykroćstotysięcy franków renty.... Zimę przepędza w Paryżu... przyjeżdża do Prowancyi wraz z panią margrabiną w kwietniu i w pierwszej połowię Maja zawsze daje bal.... Kiedyś pan Jerzy bywał na tych balach... lecz od przeszłego roku przesiał...
— Dla czegóż to?...
— Pan Jerzy i pan margrabia de Salbert przestali się odwiedzać?...
— Czy coś zaszło między niemi?
— Tak jest, mój Boże... jakieś nieporozumienie...
— O co?
— Z powodu jakichś drobnostek... o nic prawie... poszło im podobno o polityczne opinie co do rządu. Dowiedziałem się o tem od kamerdynera pana de Salbert.... Margrabia wyrzucał memu panu pewnego dnia jego opinie... zaraz przypomnę sobie słowo... ah! tak: nadto postępowe... nie wiem dobrze co to znaczy. Mój pan odpowiedział, mówiąc o dumie arystokratycznej... margrabia odrzekł, że pewne zapatrywania się dobre są dla pospólstwa.... Wtedy mój pan podobno zawołał: — Panie margrabio, dziękuję mu za lekcyę, którąś mi dać raczył... skorzystam z niej... będę odtąd umiał trzymać się na swem miejscu, to jest wśród pospólstwa takiego jak ja.... Poczem opóścił willę Salbert. Odtąd nie postał tam nogą, przestał nawet bywać, u wszystkich osób utytułowanych w całej okolicy, z któremi dawniej był w przyjaźni.... Ostatecznie dobrze uczynił, ponieważ chciano go upokorzyć.... Nie potrzebuje nikogo pan Jerzy... jest bogaty, a kiedy się jest bogatym, można się obejść bez całego świata....
Kamerdyner zachował milczenie przez czas ja kiś, oczekując ze strony Marcelego dowodu uznania opinii, jaką wypowiedział. Lecz czekał napróżno.... Pan de Labardès milczał. Rad był przyjąć objaśnienia zkądkolwiek one pochodziły, o charakterze i zwyczajach swego nowego przyjaciela, lecz nie wypadało mu wyrażać swoją opinię co do tego przyjaciela przed służącym wielomównym i niedyskretnym.
Dominik gadatliwy z natury, nie uważał się za pobitego. Po chwili, rozpoczął na nowo:
— Tak, proszę pana.... Naprzód mój pan powiedział sobie: — Tak będzie! — Tak być musi.... Ma on żelazny charakter, jak co postanowi, to tak jak gdyby wszyscy notaryusze akt podpisali? Zostawił