Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/37

Ta strona została przepisana.

— Cud, mój przyjacielu!! cud!! lecz przynajmniej baron de Labardès krzyczał na głód, płakał na nędzę przed tobą... powiedział ci, że dzierżawcy pan swą nie płacą, że wszyscy go okradają, i wkrótce dojdzie do najsmutniejszych ostateczności?...
— Mówił mi przeciwnie, że ma się bardzo dobrze, że robi oszczędności, — i... — nie uwierzysz mi znowu! — dał mi dwadzieścia pięć ludwików....
— Co ty mówisz?... — zapytał Jerzy, udając, eż nie dosłyszał.
Marcel powtórzył mu cały frazes.
— No, no, — rzekł wtedy młody Prowansalczyk z najzabawniejszą zimną krwią, — podobna zmiana w sposobie życia twego stryja, zapowiada jakiś wielki kataklizm!! Nie zadziwiło by mnie gdyby rewolucya niedługo wybuchła.... Ale prawdziwie, — dodał, zmieniając ton mowy, — jestem zasmucony tem coś mi powiedział. — Seryo?
— Całkiem seryo?
— I to dla czego?
— Ponieważ, jeżeli się tak miłym, będę zmuszony cenić go i życzyć mu jak najdłuższych lat i wszelkiej pomyślności.
— A więc, cóż w tem złego?
— Zaczekajże!... W podobnym stanie rzeczy, nie będzie mi już wolno błagać niebios, tak jak to czynię dziś od samego rana, żeby zacny szlachcic jak najprędzej połączył się ze swemi przodkami.
— Jak to!! — zawołał Marcel. — Prosiłeś niebo o śmierć mego stryja!!...
— Nie chodziło mi o jego śmierć, lecz o spadek po nim... dla ciebie, naturalnie, który, jak się spodziewam, rzuciłbyś epolety w pokrzywy, zaraz po odziedziczeniu i został moim sąsiadem....
— A więc, ja z mej strony, — odrzekł młody człowiek, — pragnę, przysięgam ci z całej mojej duszy, aby dziedzictwo kazało na siebie oczekiwać jak najdłużej i przedłużyłbym życie mego stryja, gdyby to było w mej mocy, kosztem mojego..
— Szlachetne masz serce! — rzekł Jerzy z wzruszeniem, ściskając rękę porucznika. — Nie uważaj w mych słowach nic innego, jak to co w nich było istotnie, to jest żart i wierz mi, że szczęśliwy i dumny jestem z twojej przyjaźni.
Od framugi okna dwaj młodzieńcy przeszli na balkon, podtrzymywany wdzięcznie rzeźbionemi karyatydami i dominujący nad calem morzem i całą okolicą.
Na prawo dawały się widzieć, a raczej odgadnąć, gęste cienie lasu odwiecznych drzew, które w owej epoce, kiedy jeszcze nie było iluminacyi ogrodów, przedstawiały widok prawdziwie czarodziejski i podobniejszy do prześlicznej dekoracyi więcej aniżeli do samej natury.
Pod cieniami tych drzew, pod zaokrąglonemi kopułami gęstej zieloności, mnóstwo, niedające się niemal zliczyć, chińskich latarni z kolorowego szkła, rozlewało na biały piasek alei, szarawe pnie odwiecznych drzew i trawniki, łagodne i przyćmione światło wszelkich odcieni pryzmatu.
Dalekie perspektywy, dziwacznie oświetlona tem tajemniczem światłem, przybierały pozór fantastyczny prawie. W pewnych miejscach lampiony i latarnie zagasły, a te ciemne miejsca wśród świateł