Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/48

Ta strona została przepisana.

te były kordobańską skórą złoconą i ze złotemi frendzlami, cokolwiek przez czas zczerniałemi.
Pająk z żółtej miedzi, o dwudziestu czterech gałęziach, zawieszony był u sufitu.
Stół dębowy o kręconych nogach, prawie kwadratowy, pokryty przepysznym obrusem z fryzyjskiego płótna, którego desenie przedstawiały polowanie z jastrzębiem, dźwigał cudowne srebra i mnóstwo kryształów, na które padało oślepiające światło świec pająka i czterech kandelabrów, każdy o dziesięciu gałęziach.
Przez otwarte okna ciepły powiew wieczornego wiatru wchodził do sali, przynosząc od czasu do czasu, jakby jakiś niewyraźny szmer, melodye orkiestry balowej z willi Salbert.
Marcel siedział pomiędzy gospodarzem domu a jednym z oficerów kawaleryi, podporucznikiem, zaledwie dwadzieścia lat liczącym, nazwiskiem Edgar de Saint-Pons.
Rzadko się zdarza, żeby początek uczty nie był milczącym, choćby nawet współbiesiadnicy byli młodymi ludźmi.
Potrzeba, aby pierwszy apetyt był zaspokojony, gdy wesołość obiegała w około z pełnemi puharami, rozmowa się zawiązuje, wesoła i chałaśliwa, ożywiona i iskrząca się wybuchem dowcipnych słów, łączących się z wybuchami i iskrzeniem wina Aï.
Dopóki prąd jakiś magnetyczny nie powstanie pomiędzy współbiesiadnikami, nastrajając wszystkie umysły unissmo i rozwiązując języki, każdy bezwiednie trzyma się na ostrożności, oczekując aby ta iskra elektryczna, nie wiadomo skąd powstająca, zapaliła ogólną wesołość i złamała lody chłodu pojedynczych osób.
Uczta Jerzego Herberta, nie stanowiła wyjątku od tej ogólnej reguły. — Przez ciąg pierwszych kilku minut milczenie przerwało tylko czasem kilka słów, wymówionych pocichu i brzęk nożów i widelców.
Pragnąc jaknajprędzej położyć koniec temu stanowi rzeczy, gospodarz domu dał znak lokajom, którzy poczęli rozlewać w kieliszki mocne wina hiszpańskie, których działanie było szybkie i stanowcze.
Przewidziany rezultat, nie dał długo na siebie oczekiwać... obiecujące ożywienie odmalowało się na wszystkich twarzach i przerywane dyalogi zamienione z jednego końca stołu na drugi, zapowiadały, że rozmowa wkrótce stanie się ogólną.
Jerzy Herbert dawał przykład dobrego humoru, rozrzucając na wszystkie strony skarby dowcipu i werwy południowej.
Już kilka wybuchów śmiechu rozległo się po sali, a jak wiadomo, co do wesołości, pierwszy tylko krok jest trudny.
Kieliszki napełniały się i wypróżniały, aby się znowu znowu napełnić z szybkością godną wszelkiego uznania. Jeden Marcel nie złamał swego nałogu wstrzemięźliwości, z trudnością dającej się znosić w podobnej okoliczności.
Kilkakrotnie lokaje zbliżali się do niego, szepcząc mu na ucho uświęconą formułę:
— Madera, czy Porto?...
Poczem zmieniając tytuły, pytali:
— Johanisberg, czy Xeres?...
A nakoniec:
— Sauterne, czy Montruchet?...
Za każdą podobną prowokacyą, porucznik odpowiadał odmownym gestem, pozostawiając próżnemi cztery czy pięć kieliszków różnych kształtów i wielkości, dzielnie tylko wychyliwszy szklankę czystej wody.
Kiedy po raz drugi zabierał się do swego ulubionego napoju, Jerzy Herbert, spostrzegłszy dziwną wstrzemięźliwość swego sąsiada, kładąc mu rękę na ramieniu, niedopuścił wypicia wody i zawołał z komicznym zapałem.
— Panowie, mamy pomiędzy nami wielkiego przestępcę!... zdrajcę!... fałszywego kolegę!...
— Któż to taki? — zapytali wszyscy.
— Mój niegodny przyjaciel, Marcel de Labardès, siedzący tu przy mnie!
— Czegóż się dopuści!?...
— Niegodziwości nie do przebaczenia!! czynu bezecnego i dla którego wzywam was wszystkich, abyście się okazali bez litości!...
— Tak! takt... — zawołali współbiesiadnicy, — będziemy go sądzić, potępiemy go, wykonamy wyrok!... Ale zbrodnia... zbrodnia?...
— A więc, jeżeli chcecie wiedzieć (i drżę z oburzenia, mówiąc wam o tem), wychylił pierwszą szklankę wody i gdybym nie widział nie u wierzyłbym nigdy!! chciał wypić drugą!! Zgroza!!!...
— Zgroza!! — powtórzyli jednogłośnie grobowym głosem młodzi ludzie, zakrywając sobie obiema rękami twarz, jak gdyby nie czuli się w możności znieść widoku tak przerażającego zbrodniarza.
— Panowie, — rzekł Jerzy Herbert, — czy zechcecie ukonstytuować trybunał, aby sądzić w najwyższej instancyi i bez apelacyi Marcela de Labardès, tu obecnego, oskarżonego o spełnienie z rozmysłem i recydywą podwójnego zamachu, picia dwóch szklanek wody, nawet nie zaczerwienionej... za co powinien sam się zaczerwienić!!
— Tak! tak!... — odpowiedzieli biesiadnicy, oklaskując przytem, szkaradną grę słów amfitryona.
— Czy podobałoby się wam, panowie, zamianować mnie prezydentem tego honorowego trybunału?...
— Podoba się nam to.
— Przyjmuję więc ten urząd ze słuszną dumą i natychmiast przystępuję do badaniu!... Oskarżony Marcel de Labardès, obrona jest dozwoloną! Możesz