Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/50

Ta strona została przepisana.

leństwa!! — Wiecie teraz, co wino ze mnie robi... — dowiecie się co mi ono uczynić kazało....
Przez kilka chwil Marcel znowu milczał. Pochylił głowę i wsparł ją na ręku. Lekkie drżenie ust wskazywało całą gorycz myśli, jakie wspomnienia te w nim wywoływały.
Nakoniec podniósł głowę i mówił dalej:
— Trzy lata temu, stałem garnizonem w małem departamentalnem miasteczku w północnej Francyi. Byłem wtedy podporucznikiem i należałem do innego pułku, aniżeli ten, w którym teraz służyć mam zaszczyt. Miałem za przyjaciela, a raczej za protektora, doradcę, przewodnika, — gdyż wielka różnica wieku i stopnia była między nami, — wyższego oficera, dla którego uczuwałem tyle uwielbienia, ile szacunku i sympatyi. Oficer ten, o którego prawdziwe nazwisko, proszę was, nie pytajcie i którego nazwę poprostu hrabią Raulem, był, o dwadzieścia lat starszym odemnie i w stopniu szefa batalionu. Był żonatym i ojcem młodego chłopczyka, mającego lat dziesięć, którego kochał z całej duszy, lecz ja rodziny jego nie znałem, ponieważ ani jego żona, ani syn nietowarzyszyli mu w garnizonach. Nie potrafię wyrazić wam do jakiego stopnia stosunki moje z hrabią Raulem były serdeczne, dodam tylko, że uczuwałem dla niego przywiązanie podobne do tego, które uczuwa syn dla swego ojca.... On podzielał to przywiązanie, jestem tego pewnym... nie tracił żadnej sposobności, aby mi je okazać.... Niestety!!... ostatni jego dowód dał mi w ostatniej życia swego godzinie!!...
Marcel zamilkł znowu na chwilę.
Nie potrzebujemy mówić, że uwaga słuchaczy zdwajała się, gdyż od pierwszego frazesu tego opowiadania, zainteresowanie ciągle wzrastało.
Marcel zbladł, wzrok jego wyrażał straszne udręczenie, przywołał na pomoc całą swą odwagę i mówił:
— Pewnego dnia, większa część oficerów pułku, pomiędzy którymi znajdował się i komendant Raul i ja, zebrała się na ucztę korpusu, wyprawioną przez porucznika, świeżo awansowanego na kapitana. Bankiet ten bardzo był ożywiony i wesoły, toasty szybko jeden za drugim krążyły. Ja jeden z pomiędzy wszystkich współbiesiadników dość smutną miałem minę, upierając się przy wznoszeniu wszystkich toastów czystą wodą, podczas gdy szampan lał się strumieniem wokoło mnie. Wstrzemięźliwość ta wydała się zbyteczną i śmieszną kilku młodym szaleńcom, obsypującym mnie przyjacielskiemi szyderswami; lecz zamknąłem się w rozsądnej nieufności ku sobie i znosiłem te przycinki z całym stoicyzmem.... — Dałyby Nieba, żebym był zachował tę silę woli do końca!... — Na nieszczęście, tak się nie stało!!...
W miarę jak głowy się rozgrzewały, epigramaty moich kolegów, stawały się coraz bardziej dotkliwe i w końcu poczęły mnie drażnić. Cierpliwość mnie opóściła, napełniając więc kielich winem szampańskiem i wychyląjąc go dwa razy, raz po razu, rzekłem:
— Na honor, panowie, sami chcieliście, — zgadzam się... — tem gorzej dla was!... Sobie przypisze cie skutki tego, do czego mnie zmuszacie!!...
Przyklasnęli chałaśliwie i zawołali: — «Brawo Marcel!!...« — Niewiele brakowało, ażeby podporucznicy mego wieku uczynili mi owacye i obnosili mnie w tryumfie!
Jednakże uczta trwała dalej. Uczyniłem pierwszy krok nie powstrzymywałem się już więcej, nalewano mi ciągle w kieliszek, a ja go ciągle wychlałem.... Dotrzymywałem placu najtęższym pijakom.... Czułem ogarniający mnie szał i powtarzałem sobie machinalnie: Tem gorzej dla nich!... — sami tego chcieli!!...
Nagle naokoło stołu zapanowało głębokie milczenie.
Komendant Raul, mój przyjaciel i protektor, zabrał głos, mówiąc o jakimś fakcie bez znaczenie, który nawet mnie nie dotyczył, a ja w najenergiczniejszy sposób zadałem mu kłamstwo.
Upłynęła minuta.
Minuta ta długą była jak wiek.
Nareszcie komendant przerwał milczenie; wzruszył lekko ramionami i rzekł głosem najnaturalniejszym:
— Marcelu, moje dziecię, miałeś wielką słuszność odmawiając pić, wino ci szkodzi.
— To być może! — zawołałem, — ale to do pana nie należy i niemniej utrzymuję to com powiedział....
— Nie słyszałem.
— Mam powtórzyć?
— Nie potrzeba... zarówno nie będę słyszał drugim razem, jak i pierwszym....
Komendant odważny był jak jego szpada.... — dowiódł tego dwadzieścia razy, a zresztą wszyscy znali przywiązanie, jakiem mnie zaszczycał... Jego cudownie zimna krew i heroiczna łagodność wobec mojej gburowatej obelgi, obudziły jedynie sympatyą i admiracyą ogólną.
Posłyszałem lekkie szemranie, na którego znaczeniu całkiem się omyliłem. Sądziłem, że oburzano się na słabość hrabiego Raula i począłem mówić znowu, podnosząc głos z akcentem prowokacyi.
— Eh! do licha, komendant ma słuszność!! kiedy nie chce podnosić zadanej sobie obelgi, dobrze czyni, nie słuchając jej!!... — Panowie, wypijemy, jeżeli chcecie, za zdrowie ludzi ostrożnych!!...
Słowo ostrożnych wymówiłem z naciskiem, w taki sposób, ażeby uczynić je w sposób jak najdobitniejszy synonimem podłych i podniosłem mój kielich.