Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/51

Ta strona została przepisana.

Toastu tego nikt nie powtórzył.
— A zatem! — zawołałem wypiwszy, — jak się zdaje, ostrożność jest tu na porządku dziennym!....
Ogromnym wybuchem śmiechu wszyscy współbiesiadnicy powitali te moje słowa. To zbiorowe wyzwanie, rzucone wszystkim oficerom pułku, było czemś tak niedorzecznem i śmiesznem i tak ujawniało moje szaleństwo, że niemożliwem było brać go na sery o i gniewać się o nie.
Mnie jednak krew uderzyła do głowy, tak, że zostałem oślepionym na kilka sekund... uczułem dziką chęć, uchwycić za gardło mych sąsiadów i zadusić ich.... Szatan pijaństwa opanował całem mojem jestestwem... — chciałem koniecznie widzieć płynącą krew....
— Jeden zapłaci za wszystkich!! — powiedziałem sobie z nieubłaganem postanowieniem.
Zerwałem się też z miejsca i wyszedłem z sali, nie odwracając głowy i nie odpowiadając tym, którzy mnie chcieli zatrzymać. W chwili kiedym zatrzasnął gwałtownie drzwi, nowy wybuch śmiechu dał się słyszeć i zdwoił moją wściekłość. Wyciągnąłem nawpół szpadę z pochwy. Przyszło mi na myśl, otworzyć drzwi na nowo, — powrócić — i zabić kogokolwiek....
Lecz znowu powtórzyłem sobie fatalne słowa:
— Jeden zapłaci za wszystkich!!
Wyszedłem na ulicę.
Było to podczas zimy... czas był mroźny. Zimno jednak nie tylko nie zmiejszyło dziwnego mego upojenia, lecz zdawało się zwiększać go.
Rzecz dziwna, niewytłómaczona dla mnie (niewytłómaczona bezwątpienia i dla tych, których nazywają książętami nauki), upojenie to koncentrowało się w mojem sercu i mózgu, jakby w jakiemś podwójnem palącem ognisku, żaden zewnętrzny symptomat nie wyjawiał tego, co się działo we mnie. Wydawałem się spokojny.... Spotkałem kilka osób znajomych, z którymi rozmawiałem.... Żadna z nich nie zdawała się spostrzegać, że nie byłem w stanie naturalnym.
Błądziłem tak z godzinę po ulicach i po fortyfikacych, odpowiadając z pozornie zupełnie zimną krwią ukłonom wojskowym, kiedy szyldwach jaki prezentował broń przedemną.
Wszystkie te szczegóły, dziś mam żywo w pamięci, jak gdyby to co mam opowiadałem, stało się wczoraj....
Wszedłem do kawiarni, nie będącej wcale kawiarnią oficerską. Wziąłem gazetę i chciałem czytać... Oczy moje biegały po szpaltach, po wierszach, sylabizowały słowa, lecz nie wiem co czytałem. Myśli moje były gdzieindziej... co minuta powtarzałem sobie z uporem, którego nic nie mogło pokonać;
— Jeden zapłaci za wszystkich!!...
I tym, którego w moim szale, zemsta moja miała na celu... — tym — powiedźcie wy wszyscy, którzy mnie słuchacie, czybyście kiedykolwiek odgadli?... tym człowiekiem był komendant Raul!!...
Poczekałem jeszcze trochę, poczem rzekłem do siebie;
— Uczta musi być już oddawna skończona!!
Wstałem... wyszedłem z kawiarni i udałem się drogą jak najkrótszą, prowadzącą do domu, w którym mieszkał dowódca....
Wszyscy współbiesiadnicy Jerzego Herberta milczeli, zainteresowani widocznie opowiadaniem Marcela.
Dodać należy, że wyrazista fizyonomia opowiadającego, bladość zwiększająca się co chwila, spojrzenia zdające się z przerażeniem cofać do tej ponurej przeszłości, oraz drżenie jego głosu, nadawały opowiadaniu coś tak porywającego, że niepodobna tego opisać.
Pomiędzy żywemi słowami a opisem różnica jest taka, jak pomiędzy rzeczą żywą a martwą.
Marcel mówił dalej:
— Przybyłem, — rzekł. — Ztąd widzę jeszcze ten dom... był o dwóch piętrach, bez odźwiernego, położony na ulicy mało uczęszczanej; trawa rosła tam pomiędzy kamieniami bruku... korytarz zawsze w dzień otwarty dzielił go przez środek i prowadził ku schodom.
Dowódca Raul zajmował mieszkanie na pierwszem piętrze, jeden z tych lokali zaledwie umeblowanych, które wynajmowano zwykle oficerom w mieście przebywającym.
Podczas kiedy znajdowałem się na ulicy, szedłem wolno, krokiem regularnym, mierzonym, jak człowiek używający przechadzki i któremu nie pilno przybyć na miejsce.... W ciągu tej drogi, walczyłem z szatanem, którego byłem łupem i który popychał mnie naprzód, krzycząc mi do ucha, że nigdy nie przybędę!!
Wszedłszy nakoniec do domu, jednym już skokiem przebyłem korytarz i pędem wpadłem na schody.... Znalazłem się przed drzwiami dowódcy.... były zamkięte, lecz klucz pozostawiony w zamku, świadczył, że ten, którego szukałem, powrócił już do domu.
Otworzyłem pierwsze drzwi, prowadzące do wąskiego przedpokoju i usłyszałem głos hrabiego Raula, który pytał:
— Kto tam?
Nie odpowiedziałem nic, lecz natomiast otworzyłem drugie drzwi i stanąłem wobec człowieka, którego tak gorąco dotąd kochałem. Siedział przy jednem z okien, trzymając w ręku książkę, lecz sądzę, że jej nie czytał.
Widząc mnie, wstał i z żywością zbliżył się z wyciągniętemu rękami, mówiąc:
— Ah! jesteś tu, moje drogie dziecko... znając cię, z góry byłem pewny, że przyjdziesz.... Przedewszystkiem nie tłómacz mi się tylko, to byłoby zby-