Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/54

Ta strona została przepisana.

Niepewne moje spojrzenie spoczęło na florecie, wypadłym z rąk komendanta, dostrzegałem przedmioty, jakby przez mgłę, a jednakże, dostrzegłem wyraźnie gałkę na jego florecie.
Hrabia Raul, z litości dla mego wściekłego szału, nie zrzucił gałki!...
Pomiędzy nim a mną, nie było walki!... ale, morderstwo!!...
Nie byłem już pojedynkującym się, byłem mordercą!!
Widok krwi, widok trupa, nieszkodliwego floretu, postawionego przeciwko mej śmiertelnej broni, w jednej sekundzie oddalił moje obłąkanie, wypędził szatana z mej duszy.
Upojenie skończyło się... szał uchodził.... Rozumiałem teraz moją zbrodnię, lecz za późno było ją naprawić.... Uczułem wstyd i straszny wstręt do siebie samego.. lecz cóż mogły znaczyć wyrzuty?... Krew przelana płynęła i nie byłem w stanie zatrzymać jej!...
Upadłem na kolana przy ciele mej ofiary, załamałem ręce i rwiąc sobie włosy, wołałem:
— Jestem nędznikiem!... zabiłem mego przyjaciela!... zasłużyłem na śmierć... chcę umrzeć... Na pomoc, mój Boże!... Na pomoc!... Ratunku!... On umiera!... Boże miej litość nademną... wybaw go Boże!!..
Byłem ciągle w szale... lecz szał rozpaczy, zastąpił teraz szał wściekłości i nienawiści.
Porwałem w ramiona ciało komendanta i usiłowałem podnieść je i złożyć na łóżku, lecz nie byłem wstanie tego uczynić, gdyż moje nerwy, raptem rozluźnione, czyniły mnie słabym jak dziecię.
I wysilając się tak bezużytecznie, zdwajałem krzyki, aby dowołać się pomocy....
Komendant usłyszał mnie. Otworzył oczy, zwrócił na mnie wzrok pełen słodyczy i szepnął:
— Zamilcz moje dziecię!... zamilcz! Gdyby cię usłyszano, może zrozumianoby, co się tu stało... a ja nie chcę, aby zrozumiano....
Słowa te uderzyły mnie w serce, — mówił dalej Marcel, — i straszny w niem ból uczułem. Wybuchłem łkaniem.... Łzy moje, jakby deszcz nawałnicy, padały na siuną twarz zabitego, który umierając przebaczał mi i żałował mnie, a zamiast myśleć o sobie, myślał tylko o moim ratunku!...
Ah! Bóg mi świadkiem, że jeśliby potrzeba było mego życia dla ocalenia komendanta, przyjąłbym poświęcenie to natychmiast, z bezgraniczną radością!.. Niestety! poświęcenie to na nic by się już nie przydało! Mogłem tylko płakać, a na cóż łzy się zdały? Wszystkie łzy ziemi całej nie odkupiłyby jednej kropli tej nieocenionej krwi, płynącej strumieniem i porywającej za sobą duszę tak czystą i wielką, że nie zdawała się stworzoną dla tego smutnego świata, na którym żyjemy!!...
Podczas gdy rozpaczałem na próżno, komendant usiłował pocieszyć mnie jeszcze. Ale nie słyszałem już jego słów... dochodził tylko do mych uszu szept, słabnący stopniowo.
Okna pokoju wychodziły na ulicę.
Pobiegłem do jednego z nich, otworzyłem je i wychylając się na zewnątrz, krzyczałem pomocy z całych sił... Wołanie to usłyszano... nadbiegło wiele osób, a pomiędzy nimi znajdowało się też dwóch lub trzech oficerów, mieszkających w pobliżu.
Podczas gdy kładziono komendanta na łóżko, zdawało mi się, że oficerowie przypatrywali się mnie w dziwny sposób.... Podejrzliwe ich spojrzenia, spoczywały kolejno to na mnie, to na floretach, których nikt dotąd nie podniósł.
Umierający również zauważył te spojrzenia i zrozumiał je.
Wyciągnął do mnie rękę i szepnął:
— Nie oskarżajcie Marcela.... On jest niewinny... to tylko przypadek...
Chciał mówić dalej, lecz sił mu zabrakło. Głowa jego, dotychczas podniesiona, opadła na poduszki, które ułożono pod jego plecami... oczy zamknęły się i z ust wyszło długie westchnienie.
Komendant omdlał tylko, lecz ja myślałem, że umarł. Rzuciłem się na kolana i wydawałem jęki tak rozdzierające i rozpaczliwe, że wszyscy obecni, nawet nieznający hrabiego Raula, nie byli w stanie powstrzymać łez.
Dwóch lekarzy przybyło, a zaraz po nich zjawił się też i lekarz naszego pułku.
Obejrzeli ranę i chmurnie potrzęśli głowami, spoglądając po sobie z tym złowrogim wyrazem będącym wyrokiem śmierci.
Dowiedziawszy się, że komendat żyje jeszcze, miałem promyk nadziei, ale fizyonomie lekarzy zdruzgotały go.
— Więc jest zgubiony... zupełnie zgubiony, wyjąknąłem wpośród łkań.
— Oh! zupełnie! — odpowiedział chirurg pułkowy. — Może żyć jeszcze parę godzin.... do jutra może, lecz, aby wyratować go, trzebaby cudu, który uważam za niemożliwy.... Ah! poruczniku, zadałeś cios nieszczęśliwy!! Jakim u dyabła sposobem mogłeś to uczynić?... Biedny komendant!... taki godny człowiek... taki doskonały oficer!...
Pomimo przekonania, że nie ma żadnej nadziei, lekarze zaopiekowali się konającym z wielką starannością.
Skutek był szybki.... Hrabia Raul odzyskał przytomność i otworzył oczy; zobaczył mnie u stóp łóżka i uśmiechnął się do mnie?
— Ah! ah!... i ty doktorze! — rzekł potem do chirurga, no cóż, rachunek zamknięty, nie prawda?...
— Ależ nie, nie, komendancie, — odrzekł z ży-