Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/55

Ta strona została przepisana.

kością chirurg, Rana jest ciężka niewątpliwie, lecz wydobędziemy cię z tego....
— Tak sądzicie?...
— Z pewnością....
— Nie chcę ubliżać waszym talentom, które znam, ale wątpię, aby się wam powiodła ta kuracya...
— Mylisz się komendancie, jestem pełen nadziei....
— Zapewniasz mnie?...
— Dziesięć przeciwko jednemu!
— A więc daj mi słowo honoru, że taką jest twoja myśl... słowo honoru; czy słyszysz?... a uwierzę ci....
— Wyratowałem już w mem życiu niejednego rannego, o którym zrozpaczono. — Odpowiedział chirurg wymijająco....
— Dobrze.... Wiem teraz to com chciał wiedzieć.... Jeśli mam do uczynienia jakie rozporządzenia, czas zająć się niemi, nieprawdaż?...
Chirurg nieodpowiadając, pochylił głowę.
— Milczenie twoje jest wymowne!... — rzekł konający z nowym uśmiechem. — Doktorze muszę pisać.... Każ mnie umieścić, proszę cię, tak, abym nie zepsuł bandażu na ranie. — Marcelu, moje dziecię, — dodał, zwracając się do mnie.... podaj mi papier listowy i pióro, jest tam, na mojem biurku....
Usłuchałem machinalnie prawie, nie wiedząc co czynię.
Dwie osoby podtrzymywały rannego, a ja trzymałem papier i kałamarz. Nakreślił drżącą ręką następujące wyrazy, a pisząc, każde słowo wymawiał głośno, w miarę jak pisał:
»Oświadczam, że śmierć moja jest rezultatem prostego przypadku. Fechtowałem się z porucznikem Marcelem de Labardès. Gałka jego floretu złamała się i żaden z nas tego nie spostrzegł. Gdyby ten floret znajdował się w mojem ręku, zamiast w jego, on a nie ja, byłby umierającym w tej chwili.»
Podpisał, poczem zwracając się do podpułkownika, który wszedł do pokoju, rzekł mu:
— Podpułkowniku, oto deklaracya co do joty zgodna z prawdą, mam honor złożyć ją w pańskie ręce....
Poczem znowu zaczął pisać, ręką coraz słabszą i wolniejszą, długi list do swej młodej żony, którą kochał z całej duszy; nie miał jej już nigdy zobaczyć i pozostawiał ją wdową z bardzo małem dzieckiem!...
Co za widok dla mnie!... dla mnie, jedynej przyczyny całego tego nieszczęścia!...
Podpułkownik wziął mnie pod rękę i zaprowadaił w zagłębienie okna.
— Poruczniku, — rzekł mi, — czy wiesz, że to wielkie dla ciebie szczęście, iż biedny twój przyjaciel nie został na miejscu zabity!! Po scenie, podczas dzisiejszej wieczerzy, scenie o której mówią już w mieście ze wszystkiemi możliwemi komentarzami, byłoby niepodobieństwem nie powołać cię przed radę wojenną, gdyby komendat umarł nie odzyskawszy przytomności i sam nie wiem jakbyśmy to zrobić mogli, aby cię nie skazać.
— Podpułkowniku, odpowiedziałem głuchym głosem, — skazalibyście mnie na śmierć, nieprawdaż?
— To bardzo prawdopodobne....
— Ach! byłoby mi to wszystko jedno!... Zabiłem mego przyjaciela... cóż dla mnie śmierć znaczy? I powróciłem do łóżka, przy którem ukląkłem, przykładając usta do lewej ręki komendanta, piszącego z trudnością prawą....
Dzień się skończył... noc nadeszła. Oświadczyłem, że nie wyjdę z żałobnego pokoju.... Pozostałem więc przy hrabiem Raulu, pogrążonym w ciężkim i gorączkowym śnie, podczas którego, szeptał ledwie dosłyszanym głosem bez związku jakieś słowa.
Węgiel kamienny palił się na kominku, lampa nocna na stoliku przy łóżku, okryta mlecznym szkłem, słabe rzucała światło na bladą twarz rannego i na jego bieliznę okrytą wielkiemi czarnemi plamami — plamami krwi!... Za oknami grzmiało od czasu do czasu, ulewa wyrzucała wodę z głuchym hałasem przez rynny. Wewnątrz słyszeć się dawał tylko oddech konającego, nierówny, gwiżdzący, podobny do żęrzenia konających....
Chwilami, czy to była rzeczywistość, czy hallucynacya, zdawało mi się, że oddech ustawał zupełnie. Zrywałem się wówczas na nogi, drżący, okryty zimnym potem.... Pochylałem się nad moją ofiarą i po drżeniu nozdrzów i warg przekonywałem się, że życie nie całkiem jeszcze opóściło to biedne ciało.
Nad ranem, w chwili gdy pierwsze promienie jutrzenki rozjaśniały cienie nocy, komendant obudził się ze swego letargicznego snu.
Oczy jego otwarły się.
— Marcel, — zapytał, — jesteś tu?
Już mnie niewidział!!... śmierć się zbliżała!!...
— Tak, komendancie, — wyjąknąłem, — jestem tu, przy tobie... blisko....
— Noc jest jeszcze głęboka, nieprawdaż?
— Tak, komendancie....
— Czuję, że siły moje się wyczerpują... gdy dzień się zrobi... — skończę....
— Komendancie, w imię nieba, nie dopuszczaj tych złowrogich myśli!...
— To prawda, moje biedne dziecię... Nie opuściłeś mnie od wczoraj?
— Nie.
— Dziękuję ci.... Jesteś dobry, Marcelu! Zawsze cię kochałem... kocham cię.... Nie wyrzucaj sobie mej śmierci.... to nie twoja wina.... to fatalność.... No, nie płacz i posłuchaj mnie...
Milczał przez czas jakiś, później rzekł: