Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/58

Ta strona została przepisana.

mówią sąsiedzi, a szczególniej nie odpowiadając na zadawane sobie pytania. — Dziwaczne frazesy wybuchały jakby rakiety... urywki śpiewek jakichś dawały się słyszeć, nagle rozpoczęte i wkrótce przerwane niepewnemi głosami.
Żaden ze współbiesiadników nie mógł się pochwalić zachowaniem dostatecznej dozy zimnej krwi, a Jerzy Herbert nie mniej jak wszyscy inni.
Nagle obrócił się do Marcela i powtórzył mu pytanie, zadane przed chwilą.
— No i cóż, powiedz, czy doświadczasz czegoś?
— Głowa mnie boli... krew mi się zapala... zdaje się, że moje żyły napełnione są ogniem....
— Czy cierpisz?...
— Nie, jest to przeciwnie uczucie bardzo przyjemne.
— Eh!... doświadczasz więc tego co i my wszyscy!... Pij więc mój drogi, jesteś dzielny!... Chyba wtedy stajesz się złośliwym, kiedy przebierzesz miarę!
Potem, nie zważając na odpowiedź porucznika, Jerzy zawołał:
— Panowie! wznoszę toast na cześć pięknych dam Prowansalskich...
— Przyjęto!... — odrzekł jeden z współbiesiadników, — lecz propunuję małą modyfikacyą....
— Co za modyfikacyą?...
— Następującą: zamiast uogólniać, wznieśmy zdrowie oślepiającego cudu, łączącego w sobie wszystkie piękne kobiety tej prowincyi!... Wypijemy zdrowie pięknej Prowansalki!!...
— Tak, tak, — odpowiedział Jerzy z błyszącemi oczami, — wypijemy za zdrowie, najpiękniejszej z najpiękniejszych, panny de Presles! Marcel, twój kielich jest próżny... napełnij go... i pijmy!...
— Nie, to dosyć... to zbyt wiele... boję się!...
— A więc, — rzekł żywo Edgar de Saint Pons, — jeśli się obawiasz, poruczniku, dolej wody do swego wina... naleję ci.
I napełnił kielich, w równych dozach, różowawym szampanem i płynem zawartym w karafce.
— Pijmy!! — powtarzał Jerzy, — pijmy! Niech żyje piękna Prowansalka!!...
Marcel podniósł pełny puhar i nagłym ruchem, wrzucił, jeśli możemy tak się wyrazić, w usta zawartość kielicha.
W tej samej chwili kruchy kryształ wypada mu z ręki i jakby zmiażdżony upada na stół, podczas gdy młody człowiek wydaje krzyk tak ostry, tak dziwny i przeraźliwy, że zapanował nad całym tumultem i nakazał mu milczenie.
— Co ci się stało?... — zapytał Jerzy zaniepokojony... — co ci jest, mój przyjacielu?
— Nie wiem... wypiłem ogień... szał mnie ogarnia... czuję, widzę.... Strzeżcie się wszyscy!... strzeżcie się!...
Podczas gdy Marcel tak mówił, fizyonomia jego stała się przerażającą, rodzaj obłędu malował się w jego oczach, dwie czerwone plamy wystąpiły mu na policzkach straszliwie bladych, uśmiech złowrogo szyderski błądził po jego ustach.
— Cóż ja wypiłem? czego mi nalano? — jąkał ochrypłym głosem, jakby mówiąc do siebie. — Ah! teraz cierpię... cierpię!!... Cóż ja wam uczyniłem?... Chcieliście... przywołaliście szatana... przybył... Strzeżcie się!!...
Głowa młodzieńca opadła na piersi... wszyscy współbiesiadnicy wstali i oddalili się od niego, jak od niebezpiecznego szaleńca.
Edgar de Saint Pons nie mógł sobie datować smutnej myśli dolania kirszu do szampana porucznika.
Marcel podniósł głowę... oczy jego ciskały błyskawice... plamy na policzkach okrywały teraz twarz całą.
Chciał mówić, lecz nie miał czasu.
Wrzask jakiś, wydający się echem straszliwego krzyku wydanego przez niego chwilę przedtem, wpadł na skrzydłach wiatru, przynoszącego dotychczas radosne dźwięki orkiesty. Była to jakby rozdzierająca jakaś skarga, rozpaczliwe wołanie osłabione odległością, lecz tak ponure, tak złowrogie, że wszyscy współbiesiadnicy Jerzego uczuli zimny dreszcz, przechodzący im po skórze i pobiegli do okien.
Straszliwy widok rozpostarł się przed ich oczami.
Głębokie ciemności zdawały się uilluminowane, jakimś dziwnym meteorem, lub snopami kapryśnemi niezmiernego fajerwerku.... Ponad stuletniemi drzewami parku, dotykającemi ogrodu bastydy, niebo było czerwone jak krew i od czasu do czasu krzyżowały się długie snopy płomieni i iskier.
— Panowie... panowie...krzyczał Jerzy zmienionym głosem, — pożar pożera willę Salbert.... Być może potrzebują młodych i silnych ramion, — biegnijmy!!...
I rzucili się do drzwi.
— Idźcie! — wyjąknął Marcel, śmiejąc się tym śmiechem przerywanym, będącym niezawodną charakterystyką szaleństwa... — Idźcie!... Będę tam przed wami!!...
Potem, podczas gdy młodzi ludzie zbiegali ze schodów, aby dostać się do gościńca prowadzącego do willi Salbert, porucznik jednym skokiem wpadł na balkon... rękami zawiesił się balustradach złoconych i z wysokości pierwszego piętra spuścił się na ziemię.
Grunt świeżo skopany znalazł się pod jego nogami i ten niebezpieczny upadek sprowadził mu tylko lekki, przechodni zawrót głowy.
Marcel zoryentowal się, a łatwo mu to przyszło, zwiększające się bowiem światło pożaru tworzyło olbrzymią pochodnię.