Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/64

Ta strona została przepisana.

Tak, dziwiła się, że doznaje coś innego wad obojętność dla tego, o którym przed kilku godzinami zaledwie, mogła mówić z tak głęboką obojętnością.
Dianna nie przyznawała się sama przed sobą, że kochała Jerzego Herbert, a potem czyż rzeczywiście go kochała!... nakoniec jednak musiała uznać, że człowiek ten poczynał zajmować miejsce jeśli nie w życiu jej to przynajmniej w myślach.
Tak ją gwałtownie przejęła sama myśl, że on znajdował się w niebezpieczeństwie... pobladła, zadrżała nawet na samo przypuszczenie... i dopiero obli te łzy przyniosły ulgę jej sercu...
Rzecz pewna, że to były dziwne, nieznane jej objawy!...
Dianna pragnęła się oderwać od tych myśli, które przejmowały ją instynktową trwogą.
Usiłowała przywołać sobie przed oczy obraz wszystkich młodych ludzi, przedstawiających się jej matce na początku balu, zadając sobie pytanie, który to z nich ma zostać wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jej mężem.
Widziadła w stroju czarnym i białych krawatach nie stawiły się zbyt posłusznie na wezwanie pięknej czarodziejki.
Jeden jedyny obraz tylko stawał upornie jej przed oczy, a obraz ten, który usiłowała odegnać daremnie, powracał bezustannie zawsze z tąż samą postacią, tą żsamą twarzą Jerzego Herberta!...
Zmęczona walką z tem widziadłem, Dianna przestała go odsuwać z przed swych oczu. A wtedy on ukląkł u stóp jej i głosem drżącym ze wzruszenia, mówił jej najczulsze ale zarazem pełne najwyższego poszanowania wyrazy... poprzysięgał jej z tą namiętnością cc się udziela słuchającemu, że nie pragnął nic nad szczęście nazwania ją swą żoną....
Dianna nie odpowiadała... ale słuchała go.
Ty było wiele... to już było za wiele!...
Przecież, powiecie mi, tu chodziło tylko o próżny obraz, o grę wyobraźni, o widmo....
Dziewczęta, młode dziewczęta, strzeżcie się takich widm o jasnych wąsach, co przychodzą w snach klękać przed wami i mówią wam z miłości!!...


XV.
ZMOWA SZATANW.

Czytelnik, którego obojętny wzrok błądzi po kolumnach feljetonu, lub który przewraca niedbałą ręką kartki powieści, porzucając dziennik lub zamykając książkę kiedy go najdzie zmęczenie albo kiedy się znudzi, ani domyśla się tych wszystkich trudności, niemal niezwalczonych, jakie przedstawia w pewnych chwilach rzemiosło powieściopisarza.
My właśnie stanęliśmy u jednej z chwil takich! Trzeba nam iść pewnym krokiem, któregoby nic nie zdołało powstrzymać w załomach labiryntu, z którego wybrnąć nie sposób niemal... trzeba nam zebrać w dłoń naszą wszystkie nici wydarzeń rozlicznych i współczesnych... trzeba nam w opowieści faktów, które konieczność rozdrabnia co chwila, które pociąga raz na prawo to na lewo, nie zbłąkać się ani na chwilę i rzucić światło wszędzie naraz, pod grozą, że jasność, a co z nią równoznaczne, zajęcie, zniknąć może zupełnie; a zapewniam cię płochy czytelniku lekkiej książki, że to zadanie nielada i przechodzące o wiele siły tego poczciwego pana Dezyderyusza Nisard, wynalazcy łatwej literatury, a zarazem doskonałego i niezaprzeczonego typu literatury nudnej.
Opuściliśmy już zamek Presles dla wiejskiego domku Jerzego.... Z tego domku przerzuciliśmy się do willi Salbertów; następnie towarzyszyliśmy Diannie do pokoju Estery, a otóż teraz potrzebnem jest, abyśmy z kolei pozostawili znów piękną Prowansalkę, zatopioną w marzeniach i przenieśli się między godziną jedenastą a dwunastą w nocy na drogę prowadzącą do Tulonu, w pobliże oberży Lapin-Marin.
Długi wózek, nad którym obręcze drewniane pokryte były mocno wyciągniętem szarem płótnem, tworzącem rodzaj budki, ciągnął wolnym truchtem koń chudy i dychawiczny, po drodze, którą już przebiegaliśmy nieraz z naszym czytelnikiem, drodze prowadzącej od wiejskiego dworku Jerzego do willi Salbertów. drugą zaś odnogą do willi Labardès.
Na siedzeniu ze słomy, umieszczonem na przodzie wózka siedział ze spuszczonemi nogami mężczyzna w wieśniaczym stroju, którego rysów ciemność nie dozwalała rozróżnić zupełnie.
Trzaskał w takt z bicza i śpiewał głosem swobodnym i wesołym znaną piosenkę:
Czekaj że, czekaj woźnico!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wesoły ten podróżnik, ten wieśniak taki swobodny, to stara nasza, choć niezbyt serdeczna, znajomość, Coeodrille, którego widzieliśmy po raz pierwszy w oberży Croquemagota, na dwie godziny przed inwazyą galerników.
Nagle przerwał Coeodrille swą piosenkę i zwracając się ku głębi woza wymówił półgłośno, ale niemniej z wielkiem ożywieniem.
— Cichoż tam, u dyabła!! a tośmy tu ślicznie wpadli.
W pewnem, niezbyt wielkiem oddaleniu przed wózkiem słychać było regularny tentent, z jakim dziesięć koni podąża szybko.
Niebawem też pół zmrok niebios dozwolił rozróżnić trójgraniaste kapelusze, oazy te srebrnym galonem, lederwerki, formujące skośny krzyż Świętego Andrzeja na przodzie mundurów i długie pochwy stalowe, zamykające oczywiście długie ostrza....