Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/68

Ta strona została przepisana.

nas... tem większy tylko sprawimy efekt... A więc dalej, jeszcze jeden pokład, moje dzieci, malowidło będzie tem lepsze!!
Posłuszeństwo szybkie i bierne było odpowiedzią na nowe to wezwanie przywódzcy, którego poważanie i władza wzrastały z każdą chwilą i stawały na coraz silniejszych podwalinach.
— Pochodnie... — rzekł on następnie, — rozpocznijmy ich podział....
Pęk złożony z tuzina może pochodni żywicznych, równie przydatnych do zajęcia się żywym płomieniem, jak wydzielających z siebie snopy dymu, został rozwiązany. Każdy wziął za jedną.
— Niedawne, — ciągnął Cocodrille, — udało mi się w charakterze muzykanta krążyć w koło tego domu i doskonale przepatrzyłem wszystka, co nam potrzebne jest wiedzieć.... Powiedziałby kto, że zarządzono tu wszystko dla naszej najzupełniejszej wygody.... Wielki pawilon, który kazał zbudować stary margrabia przed dwoma czy trzema dniami, wystawiony jest z suchego drzewa i pomalowanego płótna... to też palić się będzie jak pudełko zapałek. Jest nas tu dziesięciu... usiłujmy przeto podpalić go w dziesięciu naraz miejscach.... Balownicy stracą od razu głowy i nie mam im tego za złe bynajmniej, trudno nie stracić jej w obec mniejszej nawet katastrofy... ale powtarzam wam, kochani moi towarzysze i nie mógłbym nigdy zanadto kłaść wam tego w uszy, niech was niezatrzymują takie drobnostki jak stołowe srebra... Brylanty, nic nad brylanty!!...
— Bądź spokojny, Cocodrille, zastosujemy się do tego! — odpowiedział jeden z uczestników wyprawy, wyrażając uznanie całej szajki dla praktyczności tego zlecenia.
— Liczę na to! — A teraz, moje pieszczotki, wyjdźmy z tego zagaju... nic nie stoi na przeszkodzie podniesieniu kurtyny i rozpoczęciu widowiska...
Bandyci utorowali sobie drogę pośród splecionych z sobą krzaków i niebawem stanęli u stóp posągu Jesieni.
Cocodrille odczepił jeden z chińskich lampionów, przedarł jego papierową barwną powłokę, aby można było łatwiej zapalić pochodnie u płomienia świecy, palącej się w pośrodku.
On pierwszy dał przykład, a kiedy żywiczne pochodnie zajęły się płomieniem i napełniły cały taras trzaskiem swych płomieni i gęstym dymem, zawołał:
— Pochodnie w lewą rękę... noże w prawą... a ponieważ my, nie kto inny, powinniśmy zaalarmować balowników, jeślibyśmy przeto na drodze do willi mieli spotkać kogo, tem gorzej dla tego kogoś.... Rozumiecie mnie dobrze?...
— Tak... tak... — odpowiedziały zgodnie wszystkie glosy... — to się rozumie, dobrze!!...
— A więc, chłopcy, naprzód!!...
Cocodrille pierwszy poskoczył w aleję, prowadzącą ku tarasowi willi, reszta nędzników podążyła za nim, jak istny pochód demonów.


XVI.
DEMONY PRZY PRACY.

Pozostawiliśmy Diannę de Presles, owiniętą wielkim szalem, opartą o futrynę okna otwartego w pokoju Estery i błądzącego nieuważnem spojrzeniem w ciemnościach, w których tonął widnokrąg, gdy tymczasem widmo, co przybrało na siebie rysy Jerzego Herberta, stawało wciąż przed jej myślą.
Chwilami oczy Dianny, zmęczone zagłębianiem się w dalekiej ciemności, zbiegały na park i taras.
W parku, z pośród gałęzi wielkich drzew widać było przebłyskujące migotliwe światełka w pewnych odstępach, jak chmary świętojańskich robaków świecą pod krzakami, różnokolorowe ogniki illuminacyi. Było to orginalne zarazem i urocze.
Co do tarasu, który bezpośrednio i dokładnie widzieć mogła młoda dziewczyna, oświetlony on był tak, jakby go oblewało potokami swego światła południowe słońce, dzięki olśniewającej jasności oświetlenia pawilonu.
Nagle uwagę Dianny zajęło całkowicie nowe zjawisko, z którego nie mogła sobie żadną miarą zdać sprawy.
Blaski liczne i świecące jak błyskawice zdały się gonić po jednej z najciemniejszych części parku, i kierowały się szybko ku tarasowi.
— Co to być może? — zapytywała się panna de Presles z niejakiem zadziwieniem, bez najmniejszej wszą leże obawy.
Jakże można, w istocie, przypuścić jakieś zagrażające niebezpieczeństwo, kiedy o piętro niżej pod nią wesoła odzywa się orkiestra i dwieście osób oddaje się z zapałem przyjemności wspaniałej zabawy?...
Jednakże dziwne te ogniki zbliżają się widocznie z szybkością, która wydała się Diannie tem fantastyczniejszą, że spoglądała na ten pochód z wysokości.
Nakoniec dosięgły krawędzi tarasu... minęły już ostatnie wielkie drzewa i naraz rozsypały się po całym tarasie.