Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/69

Ta strona została przepisana.

Wówczas Dianna. mogła już rozróżnić dziesięciu ludzi, dziesięciu murzynów, demonów dziesięciu, dziwacznie przybranych, wstrząsających pochodniami, a migających w powietrzu ostrzami noży, co sypały błyskawice.
Panna de Presie doznała wrażenia podobnego do nagłego ogłuszenia... zwątpiła naraz o własne przytomności, o swych zmysłach... przetarła obu dłońmi po kilkakroć oczy:
— Czy to śni mi się?... Sądziła, że to chyba jakaś hallucynacya, jakieś optyczne złudzenie lub może jakieś przebranie się kogo z zaproszonych, wszystko wreszcie, prócz tej rzeczywistości straszliwej i ze wzrastającą trwogą powtarzała sobie:
— Ale cóż to być może, co to być może?...
Na nieszczęście nie długo trzeba było czekać na rozwiązanie straszliwej zagadki.
Czarni ludzie, wstrząsając pochodniami, nie zwolnili bynajmniej szybkiego swego biegu... tak dosięgli pawilonu, który nagle otoczyli kręgiem ognia... płonąca żywica dotknęła płócien pawilonu w dziesięciu naraz miejscach i długie płomienne języki poczęły lizać ściany lekkiego budynku, równocześnie rozległ się okrzyk straszny, dziki, okrzyk, co jak się zdało nie wychodził chyba z ludzkich piersi taki był przeraźliwy, taki nieludzki jakiś, okropny i wzbił się w niebo wraz z poczynającym się dymu obłokiem.
Jakby w odpowiedzi na ten zagłuszający okrzyk rozległy się straszne wołania trwogi, śmiertelnego przestrachu, krzyki agonii, rozpaczy.
Dianna blada, zgnębiona, drżąca wciąż jeszcze stała u okna.... Nie mogła już teraz wątpić o świadectwie własnych oczu... widziała, słyszała dokładnie; kolumny dymu wznosiły się aż do niej... języki ogniste oślepiały ją swym blaskiem... zgiełk, jęki, wycie piekielne wzrastało z każdą chwilą... już teraz nie zapytywała siebie, czy śni... zadawała sobie pytanie, czy nie oszalała!...
Trwało to dwie lub trzy minuty zaledwie.
Ten przeciąg czasu tak krótki wystarczył, aby nadać pożarowi niesłychane rozmiary... cały pawilon płonął jak krater wulkanu... zwoje płomiennych płócien powiewały jak ogniste flagi w powietrzu i niosły już pożogę na fasadę willi... płonęły żaluzye u okien, pękały szyby....
Dianna poczuła nagle, że ją obejmuje i okala wir dymu i płomieni... cofnęła się z krzykiem przerażenia i zapragnęła uciekać, ale wtedy doznała nagle tego, co się czuje czasami pod wpływem snu okropnego, który nas pozostawia bezsilnych i złamanych w godzinę przebudzenia...
Wydało jej się, że jej stopy wrosły w dywan posadzki jakąś nieziemską skrępowane potęgą, że nogi nagle sparaliżowane odmawiają noszenia ciężaru ciała. Daremnie usiłowała biedź, nie mogła postąpić kroku naprzód, a ta nieruchomość sprawiała jej niesłychaną, niewypowiedzianą męczarnię....
Dianna nic już nie widziała, nic nie słyszała zupełnie... w mózgu jej poczęła się robić próżnia... posadzka drżała, uginała się pod jej stopami, chwiała, jak łódź wstrząsana rozszalałemi falami... ściany kręciły się i tańcowały w koło niej jakimś piekielnym wirem....
Wyciągnęła machinalnie ręce, szukając podpory, jakiegoś punktu oparcia, do którego mogłaby się uczepić... ale ręce trafiały tylko na próżnię....