Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/71

Ta strona została przepisana.

lżejszego obrażenia w czasie tej wyprawy, trwającej ogółem zaledwie kwadrans.
W tejże samej właśnie chwili, w której oddziałek galerników dokonywał zwycięzkiego swego odwrotu, Marceli Labardès, nawpół szalony pod wpływem swego dziwnego upojenia, ukazał się na skraju parku, u prastarych drzew, które odgraniczały taras.
Przed nim pawilon, strawiony ogniem zupełnie, rozpadał się już cały... resztki słabego dachu opadały jak grad ognisty na podłogę zamienioną, w jedno wielkie ognisko. Nie było już i śladu z oszklonej galeryi łączącej pawilon ze schodami willi, a stopnie tych schodów niknęły pod nawałem nagromadzonych tu szczątków, z pośród których chwilami wybuchał płomień. Wszystkie niemal okna frontonu wyrzucały potoki czarnego dymu, niosącego z sobą kaskadę iskier. Bez wątpienia za chwil kilka cała willa stanie się olbrzymiem jednem ogniskiem.
Aby stawić czoło tym popękanym marom, rozsypującym się schodom, zapadającym już sufitom, aby biedź z radością w sercu na śmierć, jeśli nie pewną to przynajmniej więcej niż przypuszczalną, na to zaprawdę trzeba było być szaleńcem....
Ale, acz przechodnie, szaleństwo Marcelego nie mniej było najzupełniejszem, a potem, jak powiedzieliśmy, pożar ten właśnie przyciągnął młodzieńca....
Rzucił się przeto z dziką radością, z jakiemś upojeniem szalonem w dopalający się pawilon.... Wokół niego, pod nim, przed nim, wszystko stało w płomieniach.... Oddychał gorejącem powietrzem... włosy jego, powieki, wąsy płonęły.... By je ugasić, przesuwał dłońmi to po głowie, to po twarzy ale nie chłodnął bynajmniej w swym zapale....
Doszedł do stopni schodów, przebiegł je i wpadł jak wicher do wnętrza willi.
Dokąd szedł? — Sam nie wiedział. — Czego chciał? — Nie miał o tem pojęcia.... — Alboż wie co czyni, czego chce ten, którego demon obłędu unosi na swych skrzydłach w głębię przepaści?...
Po kilkakroć w opustoszałych salonach Marceli potknął się o ciała...
Pochylił się nad niemi, aby je podnieść... ale ciała te opadały natychmiast bezwładnie i młodziec spostrzegał, że pełno krwi miał na dłoniach.
— Umarli! — szepnął... — umarli!... wszyscy pomarli!!!
I to odkrycie przyjął długiem wybuchem śmiechu, hałaśliwego i połamanego śmiechu szaleństwa... potem szedł dalej pośród wzrastających płomieni i dymu z każdym krokiem gęstszego, szedł dalej w ten pochód bez przyczyny, w to poszukiwanie bez celu.
Przed nim znajdowały się szerokie schody... w szedł po nich na górę. Tu, w górze poczynała się długa galerya, którą się puścił bez namysłu. Upał był dławiący, brak zupełny powietrza do oddechu.... ostre wyziewy zwęglonego drzewa oślepiały go i dławiły. Instynkt zachowawczy wziął wreszcie górę nad samymże szaleństwem... porucznik zawrócił, opierając się o ściany, aby nie upaść.
Nagle potknął się... noga jego, tak jak w salonach pierwszego piętra, potrąciła o jakieś ciało rozciągnięte na podłodze.
Marcel pochylił się i podniósł to ciało tak jak podnosił tamte.. w rękach poczuł powiewne jakieś szaty... dotknął ciepłego ciała i dwojga ramion obnażonych... posłyszał zaledwie dosłyszalny szmer słabego westchnienia.
— A! — zawołał z wyrazem tryumfu, — to kobieta!... no i ta żyje!...
Ta kobieta zemdlona, jak to odgadnęli już zapewne nasi czytelnicy, była to Dianna do Presles... piękna Prowansalka!...
Marceli ujął ją w swe ramiona, oparł o piersi i rzucił się wraz z nią ku schodom, bo pojmował to niejasno, że jeśli pozostanie tu bodaj minutę jeszcze upadnie zemdlony obok swego ciężaru.
Ale trudnem było niezmiernie, jeśli już nie zupełnie niepodobnem, zoryentować się pośród kłąbów duszącego dymu, który rzucał na przedmioty zasłonę to szarą to znów szkarłatną odblaskiem płomieni. Instynkt posłużył tu lepiej młodzieńcowi, niżby to był uczynił namysł największy. Zawrócił ku schodom, po których zbiegł spiesznie, a był już czas największy, w chwili bowiem, w której dosięgnął pierwszego piętra, cała posadzka galery i, którą przed chwilą opuścił, zawaliła się z ogłuszającym łoskotem i przez kilka sekund kamienie, belki, deski spadały i krzyżowały się nad głową szaleńca i unoszonej Dianny, nie dotykając ich przecież.
Porucznik przebiegł napowrót płonące salony i jak salamandra, brnąc pośród nagromadzonych głowni, dotarł do miejsca, w którem przed pół godziną wznosił się jeszcze pawilon.
Przypadek zdarzył, że w chwili, w której Dianna padała bezprzytomna w galeryi, szal, który Estera de Fresnaye zarzuciła jej była na ramiona, osunął się i okrył twarz jej i głowę całą, jak tajemnicza zasłona Turczynek. Dzięki temu szalowi, ani ciała, ani włosów młodej dziewczyny nie dotknęły nawet płomienie i piękność Dianny pozostała nietkniętą, wówczas gdy Marceli z twarzą osmoloną do niepoznania, ale wolny od ran napychał w przepalone Holewy swych butów gorącą trawę tarasu.
Nadzwyczajne podniecenie młodzieńca, na skutek tej bohaterskiej eskapady, którą podjął, nie tylko nie rozproszyło jego upojenia, ale przeciwnie jeszcze dostarczyło mu nowego tylko żywiołu.
Marceli, wychodząc z tego pieca gorejącego, był niebezpieczniej jeszcze pijanym, możemy to utrzymy-