Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/75

Ta strona została przepisana.

nie prawda, że musiały ustąpić pod naciskiem stóp ludzkich?...
— To pyszne przypuszczenie, — odparł Jerzy, — ale nic nie dowodzi, aby było uzasadnionem...
— I oby Bóg dał, by niem nie było! — dorzucił Marceli. — Idźmy? dalej...
Porucznik i Prowansalczyk skierowali się ku willi pośród drzew rozłożystych tak, że pośród ich liścia widzieli przed sobą zaledwie przestrzeń na kilka kroków odległą. Przerżnęli linią ukośną trawnik, gęsto niską trawą porosły, pośród którego wyższe nieco kępki tworzyły tu i owdzie drobne wysepki zieleni.
Jerzy szedł przodem krokiem pewnym i zdecydowanym. Marceli szedł za nim smutny, zamyślony, z oczyma bezustannie utkwionemi w ziemię.
Nagle Prowansalczyk zadrżał i odwrócił się.
Marceli wydał okrzyk głuchy... zatrzymał się a wzrok jego i postawa wyrażały niemą elokwencją wzruszenie pełne przestrachu.
— Na miłość boską, — zawołał Jerzy, — powiedzże mi prędko, co ci jest!...
Porucznik odpowiedział dziwnym jakimś gestem.
Przykląkł na trawniku i począł szukać czegoś w jednej z owych kępek trawy, o których mówiliśmy przed chwilą. Wyciągnął z niej jedną sztukę złota, potem drugą, trzecią i ukazał je swemu towarzyszowi z szeptem:
— O, teraz jestem już pewien aż nadto... nieszczęście jakieś musiało się wydarzyć... jakąś zbrodnię tu popełniono... z pewnością czeka nas jakieś okropne odkrycie....
— Zkądże pochodzi ta twoja pewność?
— Czemże innem mógłbyś wytłómaczyć jeśli nie zbrodnią obecność tego złota w tem miejscu? Tylko złodzeje mogli je tak sypać uciekając, nie zadając sobie nawet pracy podnoszenia....
— To prawda... to prawda, rzeczywiście... — potwierdził Jerzy, nie znajdując ani słowa na dodanie odwagi przyjacielowi, którego obawy sam podzielał.
— Spieszmy, — ciągnął dalej Marceli, podnosząc się z ziemi... — w niektórych wypadkach, a ten do nich należy, niepewność jest gorszą nad wszelkie męczarnie....
Młodzi ludzie poczęli biedź z całych sił ku domowi, do którego schodów omszałych dobiegli niebawem.
Na pierwszy rzut oka drzwi przedsionka zdawały się zamknięte; były one wszakże tylko przymknięte i ustąpiły przy słabem popchnięciu.
Marceli, za którym towarzysz szedł z wielką już teraz tylko przykrością, wpadł do wnętrza i zwrócił się zaraz ku pokojowi barona, którego drzwi nie lepiej były zamknięte, niż drzwi przedsionka.
Stanąwszy na progu, zatrzymał się i wzrok jego objął jednym rzutem cały pokój... Wtedy wzniósł w niebo złożone ręce i zawołał rozdzierającym głosem:
— A! jam był tego pewien, że się tu stało nieszczęście!! O! mój wuju... mój biedny, kochany wuju!
W najbardziej oddalonym kącie pokoju leżał unurzany w strudze krwi trup, nawpół nagi i już stężały barona Labardès. Rana śmiertelna, co się rozwarła dla uchodzącej duszy, była okropną. Gardło było przecięte jednem cięciem noża, wymierzonem z taką siłą, że głowa omal nie odpadła zupełnie od kadłuba. Oczy wciąż otwarte, jeszcze zatrzymały wyraz boleści, przerażenia i trwogi śmiertelnej. Chustka skręcona w powróz związywała usta i służyła zarazem za knebel.
Prawa ręka w zaciśniętych kurczowo palcach zatrzymała kawał odzieży jednego z zabójców, niby ostatnie świadectwo walki bezsilnej starca przeciw katom.
Po za trupem szuflada otwarta na oścież, ukazywała skrytkę, w której rozbójnicy znaleźli dwadzieścia tysięcy franków w złocie.
Marceli padł na kolana przed biednem ciałem, zkąd życie już zbiegło, okrywał pocałunkami zlodowaciałe policzki, szepcząc pośród łez, co mu biegły strumieniem.
— O, mój wuju... mój drogi wuju....ty coś był tak dobry dla mnie przed kilku zaledwie godzinami... takżem cię miał zobaczyć, tak odnaleść!! O! mój wuju, tyś mnie kochał jak ojciec... ja cię opłakuję dziś sercem syna!.. Dlaczegóż nie zostałem przy tobie tej nocy... może narażeniem własnego życia byłbym ocalił twoje!.. Bóg tego nie chciał... a teraz nie mam dla ciebie nic prócz łez!


XVIII.
HIERONIM.

Jerzy Herbert pozostawił Marcelego na kilka minut samego u zwłok pana Labardès i pobiegł wydać rozkaz swemu służącemu, aby galopem popędził do pobliskiej wioski i sprowadził co prędzej mera i sędziego pokoju. Następnie powrócił do przyjaciela, którego zastał już spokojnym, ale pogrążonym w niemej a głębokiej boleści.
— Odwagi! — rzekł ściskając jego dłonie. — Odwagi!
— Mam ją, — wymówił półgłosem Marceli — tylko nie przestanę sobie wyrzucać nigdy, żem nie znajdował się w tym domu w chwili zbrodni, której przeszkodziłaby może moja obecność.
— Pojmuję żal twój, ale nie mogę go podzielać, — odpowiedzią! Jerzy, — ponieważ mam to prze-