Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/79

Ta strona została przepisana.

swych zwierzchników. To też prośbę jego przyjęto z całą życzliwością i wyrozumieniem.
— Prawdopodobnem jest, że wsiadanie na okręty potrwa do 15-go lub 16-go, — odpowiedział mu pułkownik, — i że flota nie rozwinie żagli przed 18-ym lub 19-ym zaledwie. Zgadzam się przeto na pozostawienie ci czasu do 15-go. Gdyby miała zajść I potrzeba przesłania ci jakiego nieprzewidzianego roz — # kazu, gdzież mamy się zgłosić?
Marceli wymienił adres Jerzego Herberta i wyraziwszy dowódzcy swemu wdzięczność, powrócił do swego przyjaciela, który nań oczekiwał na zakręcie przyległej ulicy i który nie zsiadł nawet z konia.
Obaj zawrócili natychmiast i acz już nie tak pospiesznie, niemniej szybko jednak puścili się drogą do willi Labardès.
Należy nam tu przejść już pobieżnie tylko po faktach jeśli mniej ważnych to w każdym razie zajmujących.
Marceli cały dzień i całą noc nas tępą czuwał u zwłok swego wuja, którego własnemi rękoma pragnął złożyć do trumny. Szedł też za pogrzebem starca z oczyma pełnemi łez najszczerszych i sercem, ciężkiem, a większa część okolicznej arystokracyi zgromadziła się, aby oddać baronowi Labardès ostatnią posługę.
Trumna, zawierająca zwłoki starego Hieronima, pomieszczoną została w grobie familijnym baronów Labardès i postawioną tuż obok trumny jego pana. Tak przyrzekł mu Marceli i dotrzymał danego słowa.
Dopełniwszy tej powinności młodzieniec napisał do swego ojca, nakłaniając go do przyjazdu do Prowancyi, gdzie jako krewny i domniemany spadkobierca winien był być obecnym przy zdjęciu pieczęci. Nie było nigdzie żadnego testamentu złożonego u rejenta. Możebnem było, że nie istniał on zupełnie. W takim rasie ojciec Marcelego odziedziczał cały majątek zmarłego starca.
Pośród smutnych tych zajęć zbiegły cztery dni, wyznaczone przez pułkownika.
Dnia 15-go po południu, porucznik w Towarzystwie Jerzego, który go nie chciał opuścić do ostatniej chwili, wsiadł na szalupę, która dowiozła go na pokład Dydony.
Tu rozstali się obaj przyjaciele, Marceli przyrzekał Jerzemu, że będzie pisywał do niego, Jerzy przyrzekał mu wzajem, że go odwiedzi w Afryce.
Od owej okropnej nocy nic już nie zasłyszano o zbiegłych galernikach. Żadna, by najlżejsza wskazówka nie naprowadziła wylękłej sprawiedliwości na ślad ich.
Panna de Presles wciąż była między życiem a śmiercią.
Gontran wyszedł już zupełnie z niebezpieczeństwa. Groźne cięcie pałaszem, które otrzymał był w ramię, goiło się z szybkością.


XIX.
WZIĘCIE ALGIERU.

Jesteśmy w Afryce, przed murami Algieru.
Dnia 19-go czerwca, przed wschodem słońca, strzały poczęły się na pierwszej linii przednich straży, wedle nieodmiennego zwyczaju każdego poranka. Niezadługo wszakże ogień plutonowy tak się wzmógł i wzrósł w siłę, huk armat tak począł grzmieć rozgłośnie, że widocznem było, iż wschodzące słońce oświeci nie już potyczkę ale bitwę.
Około szóstej z rana, jeden z adjutantów przyszedł oznajmić generałowi, że Turcy wychodzili z po za swych szańców w zbitych masach i zbliżali się ku naszym dywizyom.
Starcie było gwałtowne a straszne. Wojska tureckie, ze swą nieubłaganą nienawiścią do psów chrześcijańskich i z tą ponurą odwagą, której podstawą jest fanatyzm rzuciły się na nasze oddziały z uzdami w zębach z pistoletem w jednej a bułatem w drugiej ręce, jak huragan ognia i żelaza!
W pierwszej chwili ta nieprzeparta gwałtowność natarcia wprawiła w zdziwienie naszego młodego żołnierza. Przez kilka minut wszczęło się zamieszanie w jednym z liniowych pułków, zaatakowanych przez dzicz rozwścieczoną. Jeden z arabskich naczelników powalił cięciem jatagnu chorążego i pochwycił sztandar, który wzniósł po nad głową z dumnym tryumfem.
Krótki wszakże był to tryumf!
Oficer jakiś, porucznik, rzucił się na arabskiego przywódzcę z gołym pałaszem tylko, który po walce, zaledwie kilka sekund trwającej, zagłębił mu aż po rękojeść w gardło; potem skoczywszy z zaszczytnym swym trofeem, który odzyskał i występując przed szeregi, zawołał głosem donośnym:
— Pod sztandar, dzieci! Pod sztandar!
Te słowa, ten przykład zelektryzowały żołnierzy, w których zapał niezmierny zastąpił chwilowe wahanie. W jednej chwili Turcy zostali odparci i zupełnie pobici na tem skrzydle.
— Oficer ów, który ocalił był sztandar i przechylił szalę zwycięztwa, był to porucznik Marceli de Labardès.
O dziesiątej olbrzymie beterye, wzniesione przed obozem Staneli, zostały zniesione mimo bohaterskiego oporu janczarów, którzy dawali się raczej zabijać na obmurowaniu fos, niżby się mieli cofnąć o krok jeden bodaj. Ze wszech stron zsypawali się Turcy na parowy. Beduini uciekali w popłochu, który im dodawał skrzydeł. Obóz wpadł w moc armii francuskiej, bitwa była wygraną.