Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/89

Ta strona została przepisana.

do tego jeszcze osada szalupy, dowiedziawszy się, że statek płynie do tulońskiego portu, okazała wielką ochotę, aby jej udzielono tylko nieco żywności a pozostawiono nadal w szalupie... Ta widoczna obawa przed płynięciem do francuskiego portu, potwierdziła jeszcze obudzone już podejrzenia. Zrewidowano mniemanych rozbitków i znaleziono, że mieli napchane kieszenie złotem i brylantami, zrabowanemi w willi Salbert... nie brak było ani jednego!... Kapitan kupieckiego okrętu nie mógł już mieć żadnej wątpliwości. Pewnem dlań było, że miał do czynienia z grubą zwierzyną.... Kazał powiązać ręce tym nędznikom, których wjazd tryumfalny do Tulonu jużem ci opowiedział. Następnego miesiąca osądzono ich, zapadł wyrok i zostali straceni, a ludność Prowancyi odetchnęła wreszcie.
— Dobrze to i słusznie!... — mruknął Marceli — sprawiedliwości ludzkiej stało się zadość, za nią jest jeszcze sprawiedliwość Boża.... Nieszczęściem wszakże głowy, co się stoczyły z rusztowania, nie powrócą życia szlachetnym ofiarom zbrodni.... Krew zbrodniarzy, choćby popłynęła szerokim strumieniem, nie okupi krwi przelanej niewinnie!...
Myśl o stryju, zamordowanym przez galerników, okropny obraz tego starca z zakneblowanemu usty i rozciętym gardłem, rozciągniętego na posadzce krwawej stanął przed oczyma młodzieńca tak żywo, że przez kilka minut pogrążył on się w ponurem marzeniu.
Następnie podjęto znów przerwaną na chwilę rozmowę, o najrozmaitszych jednak już teraz rzeczach; niebawem wszakże urwano ją, Jerzy Herbert bowiem znużony podróżą pospieszną pod palącem afrykańskiem słońcem, po rozpalonym piasku, wkrótce rzucił się na przygotowane dlań łóżko i usnął snem głębokim.


∗             ∗

Nie będziemy tu kreślić szczegółów życia jednostajnego, jakie wiedli obaj młodzieńcy przez dni kilka w blokhauzie, którego załogą dowodził Marceli.
Jerzy mimo to nie nudził się bynajmniej: — opowiadał Marcelemu o Diannie, mówił mu o niej niemal bez przestanku a zajęcie to tak miłe wszystkim zakochanym przeszłym, teraźniejszym i przyszłym, nie dozwalało mu spostrzedz długości godzin takiego jednostajnego, bezczynnego życia.
Pewnego dnia Jerzy skorzystał z dobrej sposobności, którą mu nastręczał oddziałek przychodzący z Sidi Ferruch i mający powracać za dzień jeden z konwojem i udał się na spędzenie dwóch dni w Algierze, który zwiedził o ile mógł dokładnie.
Innego znów dnia kapitan wraz z Prowansalczykiem zrobili wycieszkę do obozu Staoueli i Jerzy miał przyjemność przyjrzenia się miejscu, gdzie przyjaciel jego pozyskał tak chwalebnie sztandar swego pułku, wpadły już w ręce Arabów.
Miesiąc mniej więcej upłynął już od czasu przybycia Jerzego na ziemię afrykańską, kiedy Jerzego nagle ogarnął pewien rodzaj nostalgii, tej niezmiernej za rodzinnym krajem tęsknoty. Nietyle może chodziło mu o ujrzenie niw Prowancyi i rodzinnej swej willi, ile raczej czuł potrzebę zbliżenia się do zamku Presles, jakkolwiek wiedział doskonale, że tam nie było Dianny.
Ludzie zakochani, to naród ogromnie dziwaczny.... Nie pytaj ich nigdy ani żądaj od nich zdrowych poglądów, rozsądku, w tem wszystkiem co dotyczy ich namiętności... Amor nie był nigdy bogiem logiki.
Krótko mówiąc, Jerzy wyobraził sobie, że będzie bliżej swej ukochanej, będąc nie tak oddalonym od miejsc, gdzie ona zazwyczaj spędzała życie. Skoro zaś myśl ta raz już zagnieździła się w jego mózgu, pobyt w blokhauzie utracił dlań powab wszelki, a nawet towarzystwo Marcelego stało się niewystarczającem potrzebom serca.
Prowansalczyk wtajemniczył po prostu i otwarcie swego przyjaciela w te swoje wrażenia i oznajmił mu postanowienie bliskiego odjazdu.
— A! — szepnął kapitan, — byłem pewien tego, że cię znudzi taka egzystencja klasztorna, jaką my tu jesteśmy wieść zmuszeni....
— A jednak ciebie ona nie nudzi, ciebie... — odpowiedział Jerzy.
— Mnie, ależ to rzecz całkiem inna.
— W czemże inna?
— Ja oddany jestem memu zawodowi, spełniam mój obowiązek. Spełnianie zaś obowiązku nie może i nie powinno nigdy wydawać nam się ciężkiem... Zresztą, — dodał uśmiechając się, — ja nie jestem zakochany.... Kiedyż odjeżdżasz?...
— Skorzystam z przechodu pierwszego konwoju, który z Sidi-Ferruch podąży do Algieru....
— W takim razie masz przed sobą jeszcze trzy dni, które ci się wydadzą niesłychanie długiemi, bo skoro raz już człowiek zdecydowany jest wyjechać, czas mu się niesłychanie wlecze długo.... Starać się będę, o ile w mej to leży mocy, skrócić ci te godziny oczekiwania.... Miałbym rozrywkę na noc dzisiejszą, którą pragnę ci zapropować...
— Przyjmuję ją z góry....
— Poczekajże aż się dowiesz o co chodzi, zanim się zgodzisz na mój plan, kochany mój chłopcze....
— A to po co?...
— Ponieważ moja rozrywka jest straszliwie niebezpieczna....
— Czyż sądzisz, że niebezpieczeństwo mnie odstrasza?
— Nie, z pewnością; ale dozwolonem jest prze-