Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/95

Ta strona została przepisana.

uchodzić nigdy za zaszczyt płci swej, ani zdobyć sobie poklasku francuskiego żołniera.
Podczas tej rozmowy między sierżantem a fizyljerem młoda Arabka zwróciła się do Marcelego, którego szlify wskazywały jej jako oficera i przemawiała doń coś z ogromną żywością i z gniewem prawdziwie nakazującym.
— Kapitanie, — podjął tłómacz, — ta dziewczyna zapytuje, dla czego gwałtem chcieliście wedrzeć się do spokojnego domu, który zamieszkuje tylko starzec i dziecko: to jest ona i jej ojciec?... Błaga was ona w imię Boga swego i Boga waszego narodu, abyście dalej udali się w swą drogę i pozostawili w spokoju starca i dziecko....
Kiedy tak tłómacz przekładał jej słowa, oczy Arabki biegły kolejno od niego do Marcelego z wyrazem trawiącej ciekawości i niepokoju.
— Powiedz pan jej, — ozwał się kapitan, — że my tu nie przychodzimy jako nieprzyjaciele... że żądamy tylko gościnności pod dachem tego domu i niczego więcej... że nie potrzebuje lękać się od nas ani rabunku, ani jakichbądż wybryków; a nakoniec, że przyrzekam jej i jej ojcu dobrą zapłatę w dniu naszego odejścia....
Tłómacz powtórzył wiernie te słowa.
Słuchając ich, twarz dziewczyny łagodniała i uspokajała się zwolna. Oczy jej błysnęły z pod rzęs długich i dziwny jakiś uśmiech okrążył usta, unosząc w górę kąciki warg i ukazując dwa rzędy białych zębów, niby perły nanizane na nić.
Wymówiła parę słów i zamilkła, odstępując na bok, aby wpuścić przybyłych.
— Co ona powiedziała? — spytał znowu Marceli.
— Dosłownie to: — Siła jest z wami, a siła ma zawsze słuszność.... Wejdźcież....
— To przyjęcie nie wydaje mi się zbyt serdecznem! — zawołał Marceli ze śmiechem. — Ale trudno! Jak mówi ta piękna o płomienistych oczach i złowrogim uśmiechu, mamy za sobą siłę! zresztą będziemy baczni....
I wszedł pierwszy do wnętrza białego domu....
Młoda dziewczyna schroniła się zaraz do jednego z sąsiednich pokojów, zkąd słychać ją było teraz, rozmawiającą ze zwykłą sobie żywością.
Zaledwie Marceli uszedł kilka kroków w przysionku, malowanym w jaskrawe kolory, kiedy stanął przed nim starzec, który oddał mu pokłon najpokorniejszy i najuleglejszy, zgodnie ze skumplikowanemi obyczajami wschodniej grzeczności. Był to ojciec młodej dziewczyny i pan tego domu.
Starzec ten miał twarz kościstą i silnie zamarkowaną, pokrytą skórą a raczej, właściwiej mówiąc, pargaminem oliwkowego koloru; pośród niej połyskała para oczu okrągłych i dzikich, jak oczy drapieżnego ptaka; wyraz ich stał w zupełnej dysharmonii z pokornym układem i postawą ich właściciela.
Wysoki, ale przygarbiony wiekiem i owinięty w szczelnie przylegający do członków burnus z białej wełny, nie ukazujący nic prócz twarzy, stóp i rąk, stary Arab zdawał się złowieszczym prorokiem klęsk i nieszczęść.
Ta twarz złowroga wzbudziła w Marcelim wstręt instynktowny. I na jej widok omal już nie przyszła mu ochota iść poszukać gdzieindziej miejsca na obozowisk, którego potrzebował dla swej kompanii; po chwili zastanowienia wszakże, uśmiechnął się sam ze swej zabobonnej trwogi i wydał rozkaz natychmiastowego zaistalowania się oddziałowi.
Prace oficerów generalnego sztabu, którym miał oddział służyć za eskortę, zmuszały ich oddalać się codziennie na dość dalekie odległości od Białego Domu; powrót zaś następował zazwyczaj bardzo późno wieczorem.
Podczas długich tych nieobecności pozostawiano tylko wart kilka do strzeżenia zapasów żywności oraz amunicyi.
Wedle tego co opowiadały te straże, stary Arab spędzał dni całe bezczynnie, siedząc na otomanie, ustawionej w rogu jednego z pokojów parteru. Zdawało się, że nie zwraca zupełnie uwagi na obecność cudzoziemców w swym domu. Żołnierze nasi zresztą otrzymali byli rozkaz nie niepokojenia go swą obecnością.
Dziewczyna wychodziła bezustannie, a czasami nieobecność jej trwała po całych dniach nawet.
Za powrotem z tych wycieczek miewała z ojcem długie narady. Jeżeli przypadkiem tłómacz znalazł się w ich pobliżu i mógł zasłyszeć coś z tych rozmów, coprędzej zamieniano rozmowę na wymianę niemych znaków jakichś tajemniczych.
Zresztą wszystko było spokojne w okolicy. Arabowie nie pokazywali się zupełnie; ani jeden strzał ich karabinów nie padł nigdzie na Francuzów od czasu ich przybycia do Białego Domu.
Nareszcie nadszedł dzień, w którym roboty zostały ukończone. Marceli i jego oddział poraz ostatni spędzali noc w Białym Domu, który nazajutrz mieli opuścić o świcie, aby uniknąć skwaru dziennego w pochodzie do pierwszego etapu.
Jak to przyrzekł był Marceli młodej Arabce w dniu przybycia, starzec otrzymał sowitą zapłatę za kłopot, jaki mu sprawił postój żołnierzy w jego domu i za szkody, niewielkie coprawda, sprawione przez nich w ogrodzie i dziedzińcu. Myśl, że nakoniec uwolnionym zostanie od tych narzuconych gości zdawała się sprawiać mu wielką radość, o ile można było przynajmniej sądzić po jego fizyognomii, mniej ponurej niż zazwyczaj....
Noc podchodziła, noc burzliwą i dławiącą od-