Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/96

Ta strona została przepisana.

dech swem gorącem. Niebo zniknęło po za chmurami ciemnemi i miedzianemi od czerwonawych połysków. Słychać było w dali wycie hyen złowrogie, a w odległych wąwozach Atlasu przeraźliwy ryk króla pustyni.
Tak jak co wieczór, postawiono warty w pewnych odstępach w około zagrodzenia gaju. Dokoła była cisza, wszędzie jak największy spokój. Oficerowie i żołnierze mogli spokojnie się przespać.
Biały dom składał się z parteru i pierwszego piętra. Na parterze sypiali oni na słomie, tamto również znajdowała się broń ich złożona.
Marceli i dwaj oficerowie generalnego sztabu zajmowali wspólnie jeden pokój na pierwszem piętrze i spali na obozowych łożach, które zazwyczaj zwożono sobie mułami, wraz z resztą bagażu.
Powietrze, jak powiedzieliśmy było niesłychanie ciężkie i nasiąkło elektrycznością; powiedziałbyś, że płaszcz jakiś ognisty otulił afrykańską ziemię. Sen kapitana był dziwnie niespokojny i przerywany co chwila, a we snach roiły mu się jakieś sny straszne, jakieś ponure obrazy; wydawało mu się, że wąż olbrzymi owijał go swemi kręgi i zwolna dusił i gniótł jego ciało i kości ohydnym swym uściskiem, jak ongi węże z Tencdos zdławiły Laokoona i jego synów....
Ten sen przerażający a raczej ta zmora okropna, zdwajała się z każdą minutą.... Marceli, okryty rzęsistym potem rzucał się na łóżku....
Nakoniec skończyła się ta męczarnia wreszcie. Około północy młodzieniec rozbudził się całkowicie; niechcąc wystawiać się dalej na nowe sny tak przykre, wyskoczył z łóżka, nałożył na siebie ubranie i zamierzał wejść na taras domu, aby tam odetchnąć świeżym od morza powiewem; tak jak to czynił co noc, kiedy gorąco w pokoju stawało się nieznośnem.
Z pokoju tego prowadziły schody najpierwotniejszej budowy na platformę, na którą wychodziło się za podniesieniem rodzaju klapy, dość podobnej do takiegoż przyrządu w spichlerzach europejskich.
Marceli wszedł po stopniach schodów i chciał podnieść klapę, nie mógł tego wszakże dokonać. Czuł wyraźnie ku niemałemu swemu zdziwieniu jakiś opór jednostajny i stały, tak jakby na platformie ciało jakieś ciężkie położonem było na tej klapie i udaremniało wszelkie jego wysiłki.
Zszedł na powrót i zbliżył się do okna, które nie miało szyb ale było poprostu tylko okratowanem mosiężnym drutem i spostrzegł ze zdumieniem, że rama jego z zewnątrz zabita była gwoździami tak, aby niepodobieństwem było okna otworzyć.
Jakaś dziwna trwoga poczęła ogarniać młodzieńca. Pochylił się naprzód, o ile na to pozwalało okratowanie, usiłując dojrzeć warty....
Zobaczył je też w samej rzeczy. Księżyc, który z po za chmur wynurzał się czasem, dozwalał je widzieć jak nieruchome z bronią w ręku stały, wsparte plecami o pnie palm.
Spokój ich udzielił się niemal i jemu. Jednakże wzrok jego błąkał się wciąż po okolicy i niezadługo oczy jego oswojone z tą pół ciemnością nocy spostrzegły coś tak dziwnego, tak przerażającego, że zadawał sobie naprzód pytanie czy rzeczywiście zbudził się już ze snu i czy to nie dalszy ciąg snów dręczących....
Wiemy już, że palmy i grupy drzew owocowych tworzyły rodzaj oazy zielonej pośród zagrodzenia.
Kapitanowi wydało się, że białe jakieś cienie snuły zwolna po ziemi, staczały się do stóp drzew i tam znikały nagle.... Cienie te były niezliczone, jeden ustępował natychmiast niemal miejsca drugiemu... a wszystko to w oczach, u stóp niemal straży....
W obec tej niewytłómaczonej tajemnicy Marceli czuł się obezwładnionym zupełnie.
Nagle księżyc zniknął po za chmurami, ciemności stały się zupełne. Kapitan nie widział nic już zupełnie; mimo to wciąż patrzał.
Chmura przeszła; księżyc ukazał się znowu.
Biało cienie roiły się jak w mrowisku. Nagle, kapitan zobaczył odblask stalowy, świetlany pas, zabłąkany pośród drzew liścia, co się odbijał tu w klindze jataganu, ówdzie znów w lufie karabina.
Wtedy dopiero straszliwa prawda stanęła, nagle przed oczyma Marcelego. Biały dom otoczony był przez Arabów!!...
Ale jakim sposobem dostał się tu nieprzyjaciel? dla czego nie zaalarmowały załogi straże?
Umysł młodzieńca błąkał się pośród najdziwaczniejszych konjunktur; zdawało mu się, że szaleństwo mózg mu chyba ogarnia.
— Ja śnię, śnię chyba... — szeptał. — Wszystko na co patrzę jest przecież niemożliwem... nic nie może być rzeczywistością.
Zamknął na chwilę oczy, potem otworzył je znowu i znowu patrzał.
Wizya nie ustawała.
— A jednak, — podjął niemal głośno już, — przecież ja nie śpię, czuwam, to pewna!... Patrzę, widzę... ręka moja dotyka kraty tego okna.... Toż to ogród... palmy... pnący się winograd.... Przecież wszystkie te przedmioty znam dokładnie, toż to te same.... To nie miraż, nie złudzenie zmysłów, nie hallucynacya.... Zresztą w przeciągu paru minut mogę się przekonać o tem najdokładniej. Zejdę na dół... zbiegnę....
I nie kończąc już rozpoczętego zdania, Marceli pochwycił za pałasz i rzucił się ku drzwiom, chcąc ja otworzyć....
Ale drzwi oparły się jego pchnięciu tak samo jak klapa i okno; i one również były mocno z zewnątrz zabite gwoździami....