Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/98

Ta strona została przepisana.

z tyłu warty i pazabijać je pchnięciem noży bez najmniejszego hałasu.
Trupy ich następnie poprzytwierdzano do pni drzew w tej samej pozycyi, jaką zajmowałyby, gdyby jeszcze były żywe.
Starzec wraz z córką pozostali we wnętrzu domu, zajęli się następnie po cichu zagwożdżeniem drzwi. Arabowie, ukryci na platformie dachu, spodziewali się, że zaskoczą oficerów we śnie i zamordują ich bez oporu. Co do żołnierzy, tych zamierzono oddać na pastwę płomieni.
Niespodziewane przebudzenie się Marcelego przeszkodziło zupełnemu udaniu się tego planu, tak ohydnego a tak zręcznie skombinowanego zarazem.
Zawiadomieni wystrzałem i krzykami, żołnierze wybiwszy drzwi, które ich więziły zabrali się do obrony i mogli śmiało stawić czoło napastnikom.
Jakkolwiek liczba Arabów była daleko od nich znaczniejszą, z bohaterskim iście zapałem udało im się przebić przez ich zastępy.
Arabowie pierzchnęli przed ich bagnetami. Marceli, którego wydobyto i znaleziono broczącego we krwi i którego w pierwszej chwili miano już za umarłego, przeniesiony został do Algieru na brankardzie i niebawem też przyszedł do siebie zupełnie.
Rana nie była śmiertelną; lekarze jednak oświadczyli, że rekonwalescencja potrwa długo i że przez lat kilka kapitan Labardès nie będzie mógł znosić trudów wojskowego życia.
Z początku Marceli protestował energicznie przeciw temu wyrokowi, potem zdecywał się; podał się do dymisji i jak tylko przyszedł nieco do sił, siadł na okręt, opuścił Algier, unosząc z sobą przywiązanie, szacunek i żal swych dowódzców, kolegów i podwładnych.
Tak zamknął się prolog do życia Marcelego. Prolog ten bladym jest w obec zajść dziwnych a okropnych, które czekać go miały w przyszłości.

Koniec pierwszej części i I-go tomu.

TOM II.
Część druga.
SYN PRZYBRANY.

I.
SPOTKANIE

Wypadki, których opowieść zajęła nam tom pierwszy tej książki, miały miejsce w ciągu 1830 roku. Te, które zajść mają później i których historykiem być nam przyjdzie jeszcze, dziać się będą o lat siedmnaście później.
Prosimy tedy naszego czytelnika, aby zechciał, po-. mijając ten przeciąg Czasu, podążyć za nami do Prowancyi pod koniec lipca 1847 roku.
Poprowadzimy go do willi Labardès. Do pokoju już mu znanego, tej samej komnaty, która była niegdyś pokojem nieboszczyka barona Antyda de Labardès, zamordowanego przez Cocodrille’a i dwu jego wspólników.
Wnętrze tego pokoju, od śmierci jego poprzedniego właściciela nie uległo wielkiej zmianie. Też same stały w nim meble, też same portyer i firanek draperye, też same obrazy; tylko posadzkę całą okrywała prześliczna mata chińska, a boazerye świeżo były odmalowane z prawdziwą elegancyą wykwintnego gustu; obrazy mistrzów nie były pokryte już gazą, a zegar na kominku wskazywał godzinę z przepyszną dokładnością.
Może przypomnimy sobie, że biedny Antyd nie nakręcał nigdy tego zegara z obawy, aby nie zużywać jego sprężyny!...
Wielka strzałka złocona przebiegała cyferblat emaliowany o błękitnych cyfrach i dochodziła już do dziesiątej. Był ranek. Wesołe promienie prowansalskiego słońca wpadały strumieniami po przez dwa, nawpół otwarte okna.
Mężczyzna, mogący liczyć z czterdzieści dwa lat wieku, ale wyglądający na pięćdziesiąt przynajmniej, przechadzał się wielkiemi kroki z jednego końca pokoju w drugi z miną zamyśloną i pochmurnem czołem; ilekroć mijał jedno z okien zatrzymywał się na parę sekund przed niem i wzrok roztargniony rzucał na krajobraz, roztaczający się przed nim, potem znów rozpoczynał chodzić.
Mężczyzna ten, przybrany w ubiór z żaglowego płótna, niewarowego koloru z wstążeczką orderu Legii honorowej, owiązaną niedbale u dziurki guzika, jest to dawna nasza znajomość, niegdy porucznik, następnie były kapitan piechoty, Marceli de Labardès.
Jakże on się zmienił, mój Boże! niepodobna by go chyba poznać....
Bo w twarzy tej jakiż rys przypomniałby owego smukłego, rosłego młodzieńca o połyskającem oku, czarnych włosach i ruchach swobodnych, żywych?...
Włosy, siwiejące przerzedły już na skroni, czoło pokrajały zmarszczki i bruzdy głębokie; oczy straciły blask dawny i nawpół zniknęły w głębokich zaklęsłościach orbitów, które otaczał krąg żółtawy, twarz przybrała ten odcień sinawej bladości, ten ołowiany koloryt, który zdradza nieustające jakieś cierpienie, niezmierne wychudzenie całego ciała sprawiało, że zdał się daleko wyższym jeszcze.
Nie należy sądzić wszakże, aby widok tak przeistoczonego Marcel ago miał w sobie coś odstraszającego lub przykrego.
Ten człowiek, młody jeszcze, a jednak wydający