— Juści wątpię trochę — zauważył Sanczo. — Gdyby korony leciały, jak ulęgałki z drzewa, to jeszcze trudno byłoby znaleźć taką, żeby na głowę mojej Jagusi była w sam raz. Bogiem a prawdą, wielmożny panie, to ona na królowę taka zdatna, jak wół do karety. Na hrabinę to jeszcze, pożal się Boże, a i tego już zanadto.
— Bądź spokojny, jak Bóg poszczęści, to wszystko dobrze wypadnie.
Kiedy tak rozmawiali, Don Kiszot spostrzegł ze trzydzieści albo czterdzieści wiatraków, których śmigi obracały się szparko.
— Szczęście nam sprzyja! — zawołał Don Kiszot — Widzisz tych olbrzymów nadętych, jak ramionami machają? Uderzę na nich, zwyciężę ich i uśmiercę. To plemię trzeba wytępić!
— Gdzie są ci olbrzymi? — zapytał Sanczo.
— Czy nie widzisz? Oto ci, którzy tam ramionami machają.
— Wielmożny panie, przecież to wiatraki!
— Prostaku, nie znasz się na rycerskich przygodach. Zostań się, jeżeli cię tchórz oblatuje, a ja sam na nich uderzę.
To mówiąc, dał Rosynantowi ostrogę i pocwałował.
— Stójcie, trwożliwe stworzenia! — wołał — nie uciekajcie przed jednym rycerzem!
Wezwał opieki Dulcynei, osłonił się tarczą
Strona:PL Don Kiszot z la Manczy (Kamiński).djvu/041
Ta strona została uwierzytelniona.